Выбрать главу

– Ata­ku hi­ste­rii? Ty?

– Je­śli moż­na tak na­zwać rzu­ca­nie róż­ny­mi przed­mio­ta­mi i sło­wo­tok skła­da­ją­cy się w więk­szo­ści z prze­kleństw, to tak.

– Aha. Chciał­bym to kie­dyś zo­ba­czyć.

– Nie chciał­byś. – Ka­ile­an się uśmiech­nę­ła. – No więc zo­sta­łam w kuź­ni. Wy­cho­wa­li mnie jak każ­dą ze swo­ich có­rek, a to wszyst­ko są po­rząd­ne dziew­czy­ny. Ale swo­je to ja się na­słu­cha­łam. Miej­sco­wi może i wolą trzy­mać się wła­snych spraw, ale na­wet tu me­ekhań­ska dziew­czy­na miesz­ka­ją­ca u Wo­za­ków... draż­ni­ła. Mi­nę­ło parę lat, za­nim za­ak­cep­to­wa­li And’ewer­sa i jego ro­dzi­nę, za­nim skoń­czy­ły się głu­pie za­czep­ki. Szko­da ga­dać. Parę razy mu­sia­łam użyć ar­gu­men­tów in­nych niż wro­dzo­ny wdzięk i urok.

– Ja­kich na przy­kład?

Prze­cią­gnę­ła się, aż coś jej trza­snę­ło w ra­mio­nach.

– A to już, mni­chu, jest zu­peł­nie inna opo­wieść. Coś jesz­cze? I tak na ra­zie nie je­stem śpią­ca, mo­że­my po­roz­ma­wiać.

– Nie od­po­wie­dzia­łaś na py­ta­nie. Dla­cze­go wła­śnie wol­ny cza­ar­dan, na­jem­na kom­pa­nia rę­baj­łów po­wią­za­na dziw­ny­mi wię­za­mi lo­jal­no­ści i bra­ter­stwa? Mu­sia­ły być inne dro­gi.

– Lo­jal­no­ści i bra­ter­stwa – par­sk­nę­ła. – Też coś. Cie­ka­we, kto wy­my­śla ta­kie bzdu­ry. Wiesz cho­ciaż, co ozna­cza sło­wo cza­ar­dan?

– To z daw­ryj­skie­go?

– Tak, kha-dar tak­że. Cza­ar­dan zna­czy mniej wię­cej „wo­ju­ją­cy ród”, a kha-dar to po pro­stu „oj­ciec”. To nie na­jem­na kom­pa­nia rę­baj­łów, tyl­ko ro­dzi­na. Gdy wstę­pu­jesz do cza­ar­da­nu, to jak­byś brał ślub, na do­bre i złe. Póki bę­dziesz żywy, nie zo­sta­wią cię na pa­stwę wro­ga, je­śli zo­sta­niesz ka­le­ką, nie zdech­niesz z gło­du. – Uśmiech­nę­ła się w prze­strzeń. – Je­śli ścią­gniesz na cza­ar­dan hań­bę, nie bę­dzie miej­sca, gdzie mógł­byś się ukryć.

– Szu­ka­łaś jesz­cze jed­nej ro­dzi­ny?

– Być może. No i oczy­wi­ście cho­dzi­ło o La­skol­ny­ka.

Łow­czy kiw­nął gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Nie dzi­wię ci się. Gdy­bym nie zo­stał słu­gą Pani Ste­pów, od­dał­bym obie ręce, żeby z nim jeź­dzić. Gen­no La­skol­nyk, żywa le­gen­da, czło­wiek, któ­ry oca­lił Im­pe­rium. Do dziś opo­wia­da­ją so­bie aneg­do­tę o tym, jak przy­szedł do ce­sa­rza i po­wie­dział...

– „Ty, ber-Ar­lens, czy jak ci tam, jak bar­dzo za­le­ży ci na tym two­im Im­pe­rium?” – wy­re­cy­to­wa­li jed­no­cze­śnie i jed­no­cze­śnie wy­szcze­rzy­li się do sie­bie.

– Wła­śnie. Wiesz, Ka­ile­an, że tę hi­sto­rię opo­wia­da­ją so­bie we wszyst­kich pro­win­cjach? I wszy­scy za­sta­na­wia­ją się, dla­cze­go ge­ne­rał La­skol­nyk po­rzu­cił ka­rie­rę w sto­li­cy i wró­cił na Ste­py, żeby wieść ży­wot do­wód­cy nie­wiel­kie­go cza­ar­da­nu? Ofi­cer, któ­ry kie­dyś do­wo­dził trzy­dzie­sto­ty­sięcz­ną ar­mią kon­ną. Cho­le­ra, ofi­cer, któ­ry z ni­cze­go tę ar­mię stwo­rzył. To dzię­ki nie­mu me­ekhań­ska jaz­da dziś jest tym, czym jest.

– Jeż­dżę z nim do­pie­ro pół roku, więc nie je­ste­śmy tak bli­sko, żeby mi się spo­wia­dał, ale mó­wił kie­dyś, że miał dość. Dość in­tryg, plo­tek, po­mó­wień, cią­głej wal­ki o wpły­wy na dwo­rze. Wal­ki, w któ­rą bez prze­rwy chcia­no go wcią­gnąć, mimo że nie miał na to naj­mniej­szej ocho­ty. W sto­li­cy był dzi­ku­sem z da­le­kiej pro­win­cji, na­wet nie Me­ekhań­czy­kiem, tyl­ko ja­kimś mie­szań­cem z bar­ba­rzyń­skiej mat­ki i nie­zna­ne­go ojca. Tam­tej­sza ary­sto­kra­cja cią­gle pa­trzy na lu­dzi po­przez ich na­zwi­ska, rody i czy­stość krwi.

– Znam to. Moja mat­ka nie jest Me­ekhan­ką i cho­ciaż jej ród w ni­czym nie ustę­pu­je in­nym, nie­raz mu­sia­łem od­po­wia­dać na za­czep­ki i po­gar­dę oka­zy­wa­ną przez róż­nych „lep­szych ode mnie”. Naj­czę­ściej im ktoś mniej w ży­ciu do­ko­nał, tym bar­dziej pod­kre­śla wiel­kość i zna­cze­nie swo­ich przod­ków. – Łow­czy się­gnął za sie­bie i do­rzu­cił do ogni­ska kil­ka pa­ty­ków, ogień strze­lił iskra­mi i za­tań­czył we­so­ło. – Zda­rzy­ło się parę razy, że mu­sia­łem użyć w dys­ku­sjach o wiel­ko­ści i zna­cze­niu ro­dów in­nych ar­gu­men­tów niż wro­dzo­ny wdzięk i urok.

Nie mo­gła się nie uśmiech­nąć.

Na­gle po­czu­ła, że opu­ści­ło ją na­pię­cie, a zmę­cze­nie z ca­łe­go wczo­raj­sze­go dnia upo­mnia­ło się o swo­je. Owi­nę­ła się der­ką i za­czę­ła mo­ścić na zie­mi.

– Le­piej kładź się spać. Przed świ­tem mu­si­my być na no­gach.

– Aha. Eee... Ka­ile­an?

– Tak – za­mru­cza­ła sen­nie.

– Do­bra­noc.

– Do­bra­noc, mni­chu.

* * *

Cwał.

Cwał przez śro­dek Uro­czy­ska, nocą, pro­sto w mgłę, pro­sto w stro­nę ro­sną­cej na wid­no­krę­gu czer­wo­nej łuny. Pro­sto w śmierć.

Obu­dził ją krzyk, roz­pacz­li­we, prze­cią­głe wy­cie, roz­ry­wa­ją­ce noc­ny spo­kój na strzę­py. Była na no­gach, za­nim otwo­rzy­ła oczy. Sza­bla wy­do­by­ta z po­chwy za­to­czy­ła łuk i za­mar­ła. Nie było na­past­ni­ków. Ani Łow­cze­go.

Po­bie­gła w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził krzyk. Lea. Sie­dzia­ła na zie­mi, trzy­ma­ła się za brzuch i pła­ka­ła. Wo­kół już zgro­ma­dzi­li się lu­dzie. La­skol­nyk przy­kląkł przy dziew­czy­nie i po­ło­żył jej rękę na czo­le.

– Co się sta­ło, Lea? – za­py­tał ci­cho.

– Oni umie­ra­ją.

– Kto?

– Das, Kren­na... Wszy­scy... Nie zdą­ży­li się scho­wać, a te­raz wszę­dzie jest ogień. Oni się spa­lą­ą­ąą!!! – za­wy­ła.

– Kto, Lea? Kto ich na­padł?

– Bły­ska­wi­ce... wje­cha­li do mia­sta nocą... uzbro­je­ni... – Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w mrok za­gu­bio­nym spoj­rze­niem, po bro­dzie cie­kła jej struż­ka śli­ny. – Pod­pa­la­li, za­bi­ja­li każ­de­go. Ven­dor, Ven­dor się bro­ni, ale oni nie pró­bu­ją go zdo­być... Za­bi­ja­ją wszyst­kich w mie­ście.

La­skol­nyk wstał. Twarz miał jak wy­ku­tą z ka­mie­nia.

– Gdzie Łow­czy?

– Wziął ko­nia i od­je­chał ja­kąś go­dzi­nę temu.

– Gdzie?

– Nie mó­wił, kha-dar.

– Na koń!

Po chwi­li wszy­scy byli w sio­dłach. La­skol­nyk uniósł się w strze­mio­nach i wska­zał na pół­noc. Na wid­no­krę­gu po­ja­wi­ła się czer­wo­na łuna.

– Bły­ska­wi­ce za­ata­ko­wa­ły. Li­th­rew pło­nie. Trze­ba się spie­szyć. Kto je­dzie za mną?

Ka­ile­an mia­ła ocho­tę wzru­szyć ra­mio­na­mi. Trze­ba się spie­szyć, a to zna­czy, że po­ja­dą przez Uro­czy­sko. Cie­ka­wa była, czy znaj­dzie się ktoś, kto nie od­po­wie na we­zwa­nie Gen­no La­skol­ny­ka.

Nie zna­lazł się. Na­wet We­thorm tyl­ko ski­nął gło­wą i ka­zał swo­im lu­dziom za­jąć miej­sce w szy­ku.

Mie­li prze­je­chać ga­lo­pem, bok w bok, strze­mię przy strze­mie­niu. Sześć­dzie­się­ciu jeźdź­com po­win­no się udać.

Cały plan tra­fił szlag, gdy tyl­ko wje­cha­li w mgłę na Uro­czy­sku. Mimo księ­ży­ca zbli­ża­ją­ce­go się do peł­ni, wi­docz­ność spa­dła do kil­ku kro­ków. Ka­ile­an je­cha­ła po pra­wej stro­nie ko­lum­ny, ma­jąc przed sobą Da­ghe­nę, a po le­wej Ko­ci­mięt­kę. Jeźdź­ca przed Da­ghe­ną le­d­wo mo­gła do­strzec, a za sie­bie się nie oglą­da­ła, całą uwa­gę sku­pia­jąc na utrzy­ma­niu szy­ku. To­ryn nie był za­do­wo­lo­ny, że wy­cią­gnę­ła go ze staj­ni. Jego noga cią­gle da­wa­ła o so­bie znać. Mgła tak­że mu się nie po­do­ba­ła. Oka­zy­wał złość, par­ska­jąc i pró­bu­jąc ugryźć ko­nia Ko­ci­mięt­ki. Po trze­ciej pró­bie na­chy­li­ła się nad koń­skim kar­kiem i wark­nę­ła: