Выбрать главу

Szał. „Nie brać jeń­ców!”, ry­czy i za­ci­ska Wolę, a jego lu­dzie wpa­da­ją w krwa­wy amok. Set­ka mie­czy, to­po­rów i włócz­ni uno­si się i opa­da, uno­si i opa­da, i nie ma w tym nic ze szla­chet­ne­go wo­jen­ne­go tań­ca, w któ­rym wo­jow­nik sta­je prze­ciw wo­jow­ni­ko­wi. Je­dy­nie zwy­kła rzeź.

A gdy ostat­ni wróg pada mar­twy, gdy mie­cze, to­po­ry i włócz­nie prze­sta­ją się uno­sić, pa­trzy na ko­tlin­kę, w któ­rej obcy szu­ka­li kry­jów­ki, i uśmie­cha się z gry­ma­sem sza­leń­ca. Ko­lej­ne dwa ty­sią­ce. Ni­g­dy nie zro­zu­mie, dla­cze­go zo­sta­wia­ją ich tu, po­grą­żo­nych w le­tar­gu, tka­ją­cych z Mocy dziw­ny ca­łun. To już trze­cie gniaz­do, któ­re od­krył w cią­gu mie­sią­ca. Ni­g­dy nie chro­nią go wo­jow­ni­cy, wy­star­czy więc set­ka lu­dzi, by w cza­sie, w ja­kim moż­na prze­biec milę, zie­mia zo­sta­ła oczysz­czo­na.

I tyl­ko jego wo­jow­ni­cy sła­nia­ją się na no­gach, jak­by do­pa­dła ich ja­kaś cho­ro­ba, wy­mio­tu­ją, a nie­któ­rzy na­wet pła­czą.

I musi co­raz moc­niej za­ci­skać Wolę na ich ser­cach, by roz­po­czął się ta­niec mie­czy.

Na­stęp­nym ra­zem bę­dzie mu­siał za­brać inny od­dział.

Ci w naj­bliż­szej bi­twie pój­dą na pierw­szą li­nię. Kan’na wspar­ła sio­strę, ośmie­li­ła się go za­ata­ko­wać.

Suka po­win­na po­czuć, że nie jest nie­śmiert...

... smak że­la­za w ustach, kro­ple potu na czo­le, drże­nie dło­ni. Za­ło­żył ręce na pier­si, żeby ukryć to drże­nie.

– Nic nie po­wiesz, Alt? Zbla­dłeś, spo­ci­łeś się i mil­czysz. Mam ro­zu­mieć, że się prze­ją­łeś?

Zło­dziej prze­łknął śli­nę, ma­jąc wra­że­nie, że przez gar­dło spły­wa mu po­zo­sta­łość po ja­kimś nie­uda­nym eks­pe­ry­men­cie al­che­micz­nym. To, co przed chwi­lą zo­ba­czył, nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia.

Ker­lan. Od­kąd się­gał pa­mię­cią, Ker­lan był pra­wą ręką Ce­tro­na. Jako dzie­ciak Alt­sin uczył się u nie­go wal­ki no­żem i skra­da­nia się w nocy. Ker­lan zgi­nął... przez nie­go?

– Mu­szę iść – wy­stę­kał. – Nie czu­ję się naj­le­piej.

Ce­tron po­ki­wał gło­wą.

– Idź. Ale nie szwen­daj się po oko­li­cy przez naj­bliż­sze dni. Uli­ce są dziś nie­przy­ja­zne – zro­bił wy­mow­ną pau­zę – dla przy­by­szów spo­za mia­sta.

Nie­spo­dzie­wa­nie ob­jął go i po­kle­pał po ple­cach.

– Pa­mię­taj. Dwa po­wo­dy.

* * *

Cen­trum mia­sta pło­nie, a on pil­nu­je, by po­żar nie zgasł. Zbu­do­wa­li je mą­drze, na wy­so­kiej ska­le, oto­czy­li po­tęż­nym mu­rem, zgro­ma­dzi­li wiel­kie za­pa­sy wody i żyw­no­ści. Ścią­gnę­li z oko­li­cy wo­jow­ni­ków i wszyst­kich po­tra­fią­cych okieł­znać Moc. Po­kło­ni­li się Pani Skał. I to uzbro­iło ich w py­chę. Są­dzi­li, że da­dzą radę mu się prze­ciw­sta­wić, że ich sła­bo­wi­ta bo­gi­ni za­pew­ni im ochro­nę.

Przy­był pod te mury z nie­wiel­kim or­sza­kiem, le­d­wo kil­ka­na­ście na­czyń i mniej niż set­ka lu­dzi. Lecz i to prze­ra­zi­ło ich tak, że za­ba­ry­ka­do­wa­li bra­my i po­cho­wa­li się w do­mach.

A prze­cież nie żą­dał wie­le, le­d­wo pięć ty­się­cy męż­czyzn i chłop­ców mia­ło opu­ścić mia­sto, by pod­dać się jego Woli. Ko­bie­ty mo­gły zo­stać, żeby ro­dzić na­stęp­nych.

Wy­sła­li mu po­sła. Sa­mot­ne­go star­ca o oczach pło­ną­cych we­wnętrz­nym ogniem.

Nie bę­dzie­my two­im roz­pło­do­wym sta­dem, po­wie­dział, za­nim tra­fił na pal.

Trud­no.

Nie chcą, nie mu­szą.

Zła­mał ich ba­rie­ry ochron­ne w dzie­sięć ude­rzeń ser­ca, choć sta­wia­li za­cię­ty opór. Za­blo­ko­wał bra­my. I ob­da­ro­wał mia­sto dziec­kiem swe­go gnie­wu. Ko­lum­ną ognia wy­so­ką na pół mili, wy­ra­sta­ją­cą po­środ­ku miej­skich mu­rów. Po­tem wy­peł­nił fosę ole­jem skal­nym i ją też pod­pa­lił.

A te­raz stoi na po­bli­skim wzgó­rzu i pa­trzy.

Ogień w ser­cu mia­sta ro­śnie, po­chła­nia­jąc ko­lej­ne bu­dyn­ki, spy­cha­jąc miesz­kań­ców w stro­nę mu­rów. Du­szą się i umie­ra­ją na blan­kach, nie­któ­rzy kła­dą się i ko­na­ją, inni ska­czą w dół, jesz­cze inni otwie­ra­ją so­bie żyły. Ale nie mogą uciec. Słup dymu ma już kil­ka mil wy­so­ko­ści.

Do­brze.

Prze­bu­dze­nie było trud­niej­sze niż inne. Od­zy­ski­wał świa­do­mość po­wo­li, jak­by sen był smo­łą, le­pią­cą się do du­szy i pró­bu­ją­cą wcią­gnąć go w czar­ną ot­chłań. Przez dłu­gi czas nie mógł się zmu­sić do otwar­cia oczu.

Czuł to. Nie­po­skro­mio­ny, nie­okieł­zna­ny gniew i po­gar­dę. Lecz emo­cje te były w ja­kiś spo­sób chłod­ne. To nie był gniew, jaki ce­chu­je star­cie z rów­no­rzęd­nym prze­ciw­ni­kiem. Dla de­mo­na lu­dzie to nic nie­zna­czą­ce ro­bac­two, dla któ­re­go je­dy­nym ce­lem ist­nie­nia było pod­da­nie się Woli i zo­sta­nie na­rzę­dziem w jego ręku. Każ­dą pró­bę opo­ru to­pił we krwi, i to tak, by zła­mać du­cha in­nych – po­ten­cjal­nych bun­tow­ni­ków.

I znów, chłód – mia­sto pło­nę­ło, dwa­dzie­ścia ty­się­cy miesz­kań­ców od­da­wa­ło du­cha, a po­twór w jego gło­wie nie czuł na­wet mści­wej sa­tys­fak­cji. Jak­by był ogrod­ni­kiem po­le­wa­ją­cym mro­wi­sko wrząt­kiem. I świa­do­mość, że ta rzeź to le­d­wo epi­zod, że brał już udział w ta­kich, po któ­rych wy­mor­do­wa­nych li­czo­no w set­kach ty­się­cy.

De­mon uży­wał lu­dzi jak za­ba­wek. Byli też inni, tacy jak on. Pa­mię­tał imio­na, przy­dom­ki, a za tymi przy­dom­ka­mi cza­iła się wie­dza o ce­chach, któ­re okre­śla­ły. To­czył wraz z nimi woj­nę prze­ciw po­two­rom, któ­rych ob­cość w ja­kiś spo­sób przy­cią­ga­ła go i od­py­cha­ła jed­no­cze­śnie, i prze­ciw bo­gom, któ­rych imio­na znał, a śmier­tel­ni­cy w tych zma­ga­niach nie zna­czy­li wię­cej niż pion­ki na plan­szy, a ra­czej niż pył tę plan­szę po­kry­wa­ją­cy.

Naj­gor­sze było to, że za­raz po obu­dze­niu ja­kiś cień tych emo­cji w nim po­zo­sta­wał, lu­dzie to mierz­wa, szlam, ro­bac­two, gdy­by w tym mo­men­cie ja­kiś bóg starł całe Pon­kee-Laa z po­wierzch­ni zie­mi, zło­dziej ob­ró­cił­by się na bok i za­snął, za­do­wo­lo­ny, że wresz­cie nie prze­szka­dza­ją mu ha­ła­sy z uli­cy.

Otwo­rzył wresz­cie oczy i zwlókł się z pry­czy uda­ją­cej łóż­ko. Nie­wie­le pa­mię­tał z wczo­raj­sze­go dnia, spo­tka­nia z Ce­tro­nem i roz­mo­wy, z któ­rej tak na­praw­dę nic nie wy­ni­ka­ło. Przy­ćmi­ły się na­wet te dwie wi­zje, spa­da­ją­ce na nie­go w środ­ku dnia. Dla ob­ser­wa­to­ra z ze­wnątrz trwa­ją­ce mniej niż ude­rze­nie ser­ca, lecz jak dłu­go bę­dzie miał ta­kie szczę­ście? De­mon był co­raz sil­niej­szy.

Zło­dziej ob­mył twarz, prze­brał się i zszedł do głów­nej sali. Zu­peł­nie nie miał ocho­ty na ka­pu­stę z kieł­ba­ska­mi.