Выбрать главу

– Je­śli na­tych­miast nie prze­sta­niesz, jak tyl­ko do­trze­my do mia­sta, zro­bię z cie­bie wa­ła­cha! Nie ma cza­su na za­ba­wy.

Ciot­ka Vee’ra stwier­dzi­ła kie­dyś, że taka groź­ba po­dzia­ła na każ­de­go sam­ca. Naj­wy­raź­niej mia­ła ra­cję.

Wte­dy po swo­jej pra­wej stro­nie zo­ba­czy­ła stwo­ra. W pierw­szej chwi­li mia­ła wra­że­nie, że po­twór skła­da się z mgły – jest tyl­ko złu­dze­niem, kształ­tem utka­nym z tu­ma­nu po­ru­szo­ne­go ich prze­jaz­dem. Przez za­rys jego syl­wet­ki wi­dzia­ła tra­wę i krze­wy, zo­sta­ją­ce szyb­ko za nimi. Po­tem stwo­rze­nie zbli­ży­ło się do niej w dwóch ol­brzy­mich su­sach i uj­rza­ła wszyst­kie szcze­gó­ły.

Be­stia była po­dob­na do ogrom­ne­go, nad­mier­nie wy­chu­dzo­ne­go char­ta, któ­re­go ktoś po­zba­wił ogo­na, oczu, uszu i ogo­lił z sier­ści. Mię­śnie i ścię­gna, po­kry­te sia­tecz­ką błę­kit­nych żył, po­ru­sza­ły się pod skó­rą jak osza­la­łe ze stra­chu węże, na gło­wie bra­ko­wa­ło nie tyl­ko oczu, ale na­wet jam po nich – nic, tyl­ko gład­ka kość czasz­ki prze­cho­dzą­ca w wy­dłu­żo­ny pysk. Po­twór ob­ró­cił łeb w jej stro­nę, jak­by się przy­glą­dał, i otwo­rzył szczę­ki. Czar­ne, szkli­ste zęby, wy­glą­da­ją­ce jak zro­bio­ne z ob­sy­dia­nu, bły­snę­ły w pa­ro­dii uśmie­chu.

– Uwa­ga­aa! – do­bie­gło z czo­ła od­dzia­łu.

Za póź­no, za­czę­ło się pie­kło.

Mgłę wy­peł­ni­ło roz­pacz­li­we koń­skie rże­nie i wrza­ski lu­dzi. Ka­ile­an nie cze­ka­ła na atak, lek­ko wstrzy­ma­ła ko­nia i gdy za­sko­czo­ny stwór wy­su­nął się do przo­du, od­bi­ła w pra­wo, w peł­nym ga­lo­pie na­je­cha­ła na nie­go i ude­rzy­ła z góry. Sza­bla prze­szła przez be­stię nie­mal bez opo­ru, jak­by cię­te cia­ło skła­da­ło się nie z ko­ści i mię­śni, ale z chrzą­stek i ślu­zu. To­ryn stra­to­wał na­past­ni­ka, kła­dąc uszy po so­bie i rżąc prze­raź­li­wie. Na­resz­cie coś go prze­stra­szy­ło.

Od­dział po­szedł w roz­syp­kę. Każ­dy z jeźdź­ców pu­ścił ko­nia w cwał, byle szyb­ciej, byle da­lej od bla­dych, na wpół wid­mo­wych kształ­tów wy­ska­ku­ją­cych z mgły i szar­pią­cych ob­sy­dia­no­wy­mi kła­mi. Ka­ile­an mi­nę­ła kłę­bo­wi­sko kil­ku pie­kiel­nych psów, wal­czą­cych o frag­men­ty cze­goś, co przed chwi­lą było za­pew­ne czło­wie­kiem. Dwie be­stie ode­rwa­ły się od tru­pa. Za­czę­ły ją za­cho­dzić z bo­ków, z le­wej i pra­wej stro­ny, bez tru­du zgry­wa­jąc rytm swo­ich ru­chów, jak­by je­den był lu­strza­nym od­bi­ciem dru­gie­go.

Ude­rzą jed­no­cze­śnie, po­my­śla­ła. Je­den za­mar­ku­je atak, a dru­gi ścią­gnie mnie z sio­dła. Tyl­ko któ­ry? No, któ­ry pierw­szy, su­kin­sy­ny?!

Trze­ci kształt wy­ło­nił się po le­wej z mgły mię­dzy To­ry­nem a be­stią. Ber­deth. Mknął wy­cią­gnię­ty tuż przy zie­mi, jego pło­wa syl­wet­ka pra­wie zle­wa­ła się z tra­wa­mi. Stwór od­sko­czył, jak­by do­stał w bok po­tęż­ne­go kop­nia­ka. Ber­deth wark­nął, a be­stia, mimo że więk­sza, nie przy­ję­ła wy­zwa­nia. Wy­ha­mo­wa­ła i zni­kła we mgle.

Roz­legł się brzęk cię­ci­wy i stwór po pra­wej po­tknął się, za­rył gło­wą w zie­mi i zo­stał w tyle.

Z mgły przed To­ry­nem wy­ło­ni­ły się syl­wet­ki dwoj­ga jeźdź­ców. Ko­ci­mięt­ka i Da­ghe­na. Pió­ra, ko­ści i ka­my­ki, z któ­rych dziew­czy­na przy­go­to­wa­ła swo­je amu­le­ty, szar­pa­ły się na sznur­kach we wszyst­kie stro­ny, obi­ja­jąc się o sie­bie, kle­ko­cząc i sze­lesz­cząc. Koń męż­czy­zny biegł przed sie­bie cięż­kim, nie­ryt­micz­nym ga­lo­pem, pla­miąc zie­mię ciem­ną, pra­wie czar­ną krwią. Zrów­na­ła z nim tem­po. Rzu­ci­ła okiem w bok, Ber­deth oczy­wi­ście znik­nął.

– Ka­ile­an! Już nie­da­le­ko, sły­sza­łam gwiz­dek La­skol­ny­ka! – Da­ghe­na, w ga­lo­pie, za­kła­da­ła na cię­ci­wę ko­lej­ną strza­łę.

Ko­ci­mięt­ka nie ode­zwał się, po­chy­lo­ny nad koń­ską szy­ją, szep­tał coś do ucha zwie­rzę­cia. Wierz­cho­wiec po­tknął się raz, dru­gi, pła­ty pia­ny ska­pu­ją­ce mu z py­ska przy­bra­ły czer­wo­ną bar­wę. Ka­ile­an zbli­ży­ła się do nie­go.

– Prze­ska­kuj! To­ryn da radę!

Dwa wid­mo­we stwo­ry wy­sko­czy­ły z mgły. Pierw­szy, tra­fio­ny strza­łą, zwi­nął się w pół sko­ku i prze­padł w ciem­no­ściach, dru­gi sko­czył wy­so­ko, mie­rząc czar­ny­mi kła­mi w szy­ję To­ry­na. Ogier opu­ścił ni­sko łeb i dał susa w przód, ude­rza­jąc po­two­ra pier­sią.

I na­gle wy­je­cha­li z mgły. Be­stia wy­pchnię­ta z tu­ma­nu, gdy tyl­ko zna­la­zła się w świe­tle księ­ży­ca, za­wy­ła roz­dzie­ra­ją­co i rzu­ci­ła się w tył. Ka­ile­an nie za­uwa­ży­ła nic wię­cej, pęd po­niósł ich da­lej.

Przed nimi na tle szkar­łat­nej łuny ry­so­wa­ły się syl­wet­ki jeźdź­ców. Ogar­nę­ła ich wzro­kiem. Oko­ło pięć­dzie­się­ciu. Wię­cej, niż się spo­dzie­wa­ła. Wy­ha­mo­wa­li.

– Opar miał tyl­ko pół mili śred­ni­cy. – La­skol­nyk pod­je­chał do nich z le­wej. – A te stwo­ry za­ata­ko­wa­ły, kie­dy by­li­śmy w po­ło­wie dro­gi. Gdy­by tu­man był dzi­siaj szer­szy...

Nie mu­siał koń­czyć. Żywa noga nie wy­je­cha­ła­by z mgły.

Ko­ci­mięt­ka nie pa­trzył na kha-dara. Ze­sko­czył na zie­mię, zła­pał za wo­dze i przy­tu­lił twarz do koń­skiej szyi. Ka­ile­an wi­dzia­ła te­raz wy­raź­nie bok jego ko­nia. To, co wcze­śniej wzię­ła za frag­ment nad­pru­te­go po­prę­gu, było dłu­gie, owal­ne i lśnią­ce. Je­li­to. Koń Ko­ci­mięt­ki biegł przez ćwierć mili z roz­pru­tym brzu­chem. Jego jeź­dziec szep­tał mu te­raz coś do ucha.

Po­tem na­głym ru­chem wy­rwał z po­chwy przy udzie dłu­gi nóż i wbił zwie­rzę­ciu tuż za przed­nią nogą. Koń ukląkł, wes­tchnął, bar­dzo po ludz­ku, i zwa­lił się na bok. Tyl­ne nogi szarp­nę­ły się w kil­ku spa­zmach i znie­ru­cho­mia­ły.

Ko­ci­mięt­ka po­wo­li wy­tarł ostrze o spodnie.

– Jeź­dzi­łem z nim od pię­ciu lat – za­chry­piał.

Ka­ile­an ude­rzy­ło, że wła­śnie tak po­wie­dział, nie „na nim”, tyl­ko „z nim”.

– Kto, kha-dar? Kto to uczy­nił?

– Do­wie­my się, Sar­den.

– Do­brze by było, że­by­śmy do­wie­dzie­li się szyb­ko.

Ciar­ki prze­szły jej po grzbie­cie od tego gło­su.

– Do­wie­my się w Li­th­rew. Wkrót­ce. To czte­ry mile, Sar­den, do­brze by było, gdy­byś wziął in­ne­go ko­nia.

Dla­cze­go on tak mówi? Po­wo­li, spo­koj­nie, jak do wiel­kie­go, uzbro­jo­ne­go w na­pię­tą ku­szę dziec­ka.

Ko­ci­mięt­ka po­krę­cił gło­wą, nie­spiesz­nie wło­żył nóż do po­chwy.

– Ża­den koń mnie te­raz nie po­nie­sie, kha-dar. Nie ten za­pach. A ja nie chcę je­chać z że­la­zem w gar­ści. Tę krew mu­szę zmyć ina­czej.