Выбрать главу

Do­pa­dli go za­raz po wyj­ściu z za­jaz­du, naj­zwy­czaj­niej zła­pa­li za ra­mio­na i wcią­gnę­li do naj­bliż­sze­go za­uł­ka. Czte­rech, choć wy­da­wa­ło się to gru­bą prze­sa­dą, zwa­żyw­szy, że każ­dy z nich był o pół gło­wy wyż­szy i na oko o do­bre sto fun­tów cięż­szy. Dwóch zbi­rów po­sta­wi­ło go pod ścia­ną, trze­ci stał przed nim, za­ci­ska­jąc pię­ści, czwar­ty za­jął po­zy­cję przy wej­ściu do ulicz­ki, nie­mal cał­ko­wi­cie je blo­ku­jąc. Ce­tron miał ra­cję, uli­ce zro­bi­ły się nie­bez­piecz­ne dla no­wych, a Alt­sin naj­wy­raź­niej stra­cił in­stynkt miej­skie­go szczu­ra. Kil­ka lat wcze­śniej nie wy­szedł­by z za­jaz­du jak ostat­ni du­reń, wprost w ich łapy, zwłasz­cza że ci tu­taj nie spra­wia­li wra­że­nia zbyt spryt­nych. Ot, zbi­ry za­ra­bia­ją­ce na chleb ła­ma­niem lu­dziom ko­ści i to­pie­niem ich w ka­na­łach. Ra­czej nie wy­glą­da­li na ta­kich, co to po­tra­fią my­śleć o kil­ku spra­wach na­raz. Może dla­te­go byli tacy do­brzy w wy­ko­ny­wa­niu po­le­ceń – krót­kich i za­wie­ra­ją­cych nie­wie­le skom­pli­ko­wa­nych słów. Naj­le­piej trzy­li­te­ro­wych, ta­kich jak „wal, kop, bij”.

Uspo­ko­ił się i przy­brał pozę prze­stra­szo­ne­go sza­racz­ka.

– Ale... ale... ale ja nic... ja nic nie zro­bi­łem... ja nic...

– Wy­star­czy – do­bie­gło z głę­bi ulicz­ki. – Mo­żesz nie uda­wać.

Ten głos wy­da­wał się zna­jo­my. Alt­sin spoj­rzał w stro­nę, skąd do­cho­dził.

– Tak. – Męż­czy­zna w stro­ju na­jem­ne­go tra­ga­rza ski­nął gło­wą. – Znasz mnie. Hun­der-dyc-Kla­ew. Spo­ty­ka­li­śmy się kil­ka lat temu, gdy przy­no­si­łem Gru­be­mu po­le­ce­nia od an­wa­la­ra.

– Pa­mię­tam.

Hun­de­ra zna­li wszy­scy zło­dzie­je w mie­ście, to on był gło­sem an­wa­la­ra, ogła­szał wy­ro­ki, wy­da­wał roz­ka­zy, przy­po­mi­nał wszyst­kim, że przy­wód­ca czu­wa. Po­dob­no miał tak do­brą pa­mięć do twa­rzy, że roz­po­znał kie­dyś na uli­cy swo­ją mat­kę, któ­ra po­rzu­ci­ła go, za­nim skoń­czył trzy lata, po czym po­de­rżnął jej gar­dło. Jed­na z miej­skich le­gend, po­wta­rza­nych w każ­dej zło­dziej­skiej no­rze.

– Alt­sin Awen­deh. – Hun­der pod­szedł bli­żej, a jego szczu­rza twarz zmarsz­czy­ła się w czymś w ro­dza­ju uśmie­chu. – Pięć lat. Wszy­scy mó­wi­li, że w koń­cu ta dziw­ka, któ­ra była two­ją mat­ką, po­de­rżnę­ła ci gar­dło, w chwi­li, gdy z niej zła­zi­łeś. Po­dob­no nie chcia­łeś za­pła­cić, mó­wiąc, że od ro­dzi­ny nie po­win­na brać pie­nię­dzy. Praw­dę ga­da­ją?

– Praw­dę. Jak wi­dzisz je­stem mar­twy, więc może za­miast tra­cić czas na roz­mo­wę z du­chem, zaj­miesz się czymś po­ży­tecz­niej­szym? Wi­dzia­łem w por­cie nowy sta­tek pe­łen ge­wen­tyj­skich ma­ry­na­rzy. Py­ta­li o cie­bie. Mó­wią, że tę­sk­nią.

Uśmiech się po­sze­rzył.

– Ten sam. Mło­dy, głu­pi i py­ska­ty. I zu­peł­nie nie wie, kie­dy za­mknąć gębę na kłód­kę, spu­ścić oczka i szlo­chać, bła­ga­jąc o li­tość.

– Po­dejdź tak, że­bym po­czuł twój od­dech, to kto wie?

– Złam­cie mu ze dwa że­bra.

Sto­ją­cy przed nim drab od­wi­nął się i ude­rzył oszczęd­nym ru­chem. Dźwięk był taki, jak­by ktoś wal­nął ki­jem w wór pe­łen wil­got­nej mąki, a Alt­sin w pierw­szej chwi­li nie po­czuł cio­su, po pro­stu po­wie­trze ucie­kło mu z płuc, a nie­wi­dzial­na siła po­de­rwa­ła mu sto­py w po­wie­trze.

Rzeź trwa trze­ci dzień. Stoi na ryn­ku po­środ­ku mia­sta i pa­trzy, jak jego lu­dzie koń­czą po­rząd­ki. Trzy­dzie­ści ty­się­cy, tyle tru­pów tu po­zo­sta­wią, lecz nad­cho­dzą­cy ven­leg­go­wi nie zdo­bę­dą nie­wol­ni­ków i sług.

Tu­tej­si głup­cy od­mó­wi­li opusz­cze­nia swo­je­go mia­sta, a te­raz na­wet mar­mu­ro­we po­mni­ki pła­czą krwią. Wszyst­ko przez to, że obcy ogło­si­li, iż przyj­mą wszyst­kich chęt­nych w ob­ję­cia kaaf. Po­kój, rów­ność, spra­wie­dli­wość.

Dał im rów­ność w śmier­ci.

Gdy wkro­czył przez bra­my, za­stał za­mknię­te wszyst­kie drzwi i okna. Miesz­kań­cy po­cho­wa­li się przed jego ar­mią. To aku­rat było mu na rękę, ob­jął Mocą całe mia­sto i w jed­no ude­rze­nie ser­ca w miej­scu drzwi i okien wy­ro­sły ka­mien­ne blo­ki. Trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi zo­sta­ło uwię­zio­nych we wła­snych do­mach, a on mógł zro­bić to, co na­le­ża­ło.

Przy­pro­wa­dził tyl­ko ty­siąc lu­dzi, wię­cej nie po­trze­bo­wał, po­dzie­lił ich na od­dzia­ły po pięt­na­stu i wy­słał do pierw­szych do­mów. Wy­ła­my­wa­li ka­mien­ne za­po­ry, wy­wle­ka­li miesz­kań­ców na uli­cę i wią­za­li im ręce na ple­cach, mó­wiąc, że zo­sta­ną wy­pę­dze­ni z mia­sta. Po­tem pro­wa­dzi­li ich na ry­nek.

Uklęk­nąć nad ka­na­łem od­pro­wa­dza­ją­cym ście­ki, po­chy­lić gło­wę, za­mknąć oczy, wy­pa­li­my wam znak zdraj­ców na kar­ku. Na­dzia­ki w górę. Ostrze wy­ku­te tak, by prze­bi­jać kol­czu­gi i bry­gan­ry­ny, bez pro­ble­mu wcho­dzi w miej­sce sty­ku czasz­ki i krę­go­słu­pa. Cia­ła tra­fia­ją do świą­ty­ni May­chy.

Pani Woj­ny naj­pierw jest wście­kła, czu­je jej gniew, dziw­ne, bo kie­dyś lu­bi­ła ta­kie ofia­ry. Nie przy­bę­dzie jed­nak, by sta­nąć do kon­fron­ta­cji, jest zbyt da­le­ko, zresz­tą jej gniew szyb­ko zmie­nia się w zmie­sza­nie, nie­do­wie­rza­nie, a po­tem, gdy ro­zu­mie wresz­cie, że to nie jest zwy­kła pro­fa­na­cja, w prze­ra­że­nie. Zry­wa wresz­cie kon­takt z wła­sną świą­ty­nią i ucie­ka.

A prze­cież pro­po­no­wał jej so­jusz.

Pierw­sze­go dnia uda­je mu się uzy­skać od­po­wied­nie tem­po, miesz­kań­cy są bier­ni i ła­two wie­rzą w ba­jecz­kę o wy­pę­dze­niu, dają się zwią­zać, klę­ka­ją nad ście­kiem, wo­ląc znak zdra­dy od śmier­ci, i umie­ra­ją. Świą­ty­nia wy­peł­nia się w jed­nej trze­ciej. Po każ­dej eg­ze­ku­cji jego lu­dzie wia­dra­mi wody spłu­ku­ją krew do ka­na­łów.

Po­tem jed­nak ktoś za­czy­na wrzesz­czeć, ktoś sta­wia opór, nie­któ­re domy trze­ba zdo­by­wać siłą, tu­tej­si bro­nią się roz­pacz­li­wie, krzy­czą, bła­ga­ją, szar­pią się i prze­kli­nają. Ko­bie­ty wy­cią­ga­ją dzie­ci w stro­nę wo­jow­ni­ków, za­wo­dzą, by oca­li­li choć je, ba­cho­ry płaczą, i cze­pia­ją się ubrań ma­tek. To za­mie­sza­nie sły­chać w za­mknię­tych jesz­cze do­mach, więc z każ­dym na­stęp­nym jest co­raz go­rzej. Na szczę­ście nie­któ­re ro­dzi­ny uła­twia­ją mu spra­wę i za­bi­ja­ją się same. Po wy­wa­że­niu za­po­ry wo­jow­ni­cy znaj­du­ją tyl­ko cia­ła. Je też za­no­szą do świą­ty­ni, ale przy­naj­mniej nie tra­cą cza­su.