Выбрать главу

Z każ­dej uli­cy wy­bie­ra jed­ne­go mło­de­go męż­czy­znę. Im rze­czy­wi­ście wy­pa­la­ją na czo­le znak zdraj­cy, wią­żą i sa­dza­ją w rogu ryn­ku. Ra­zem bę­dzie ich nie­mal trzy­dzie­stu, cie­szy się, że ka­zał oszczę­dzić aż tylu, bo wie­czo­rem dru­gie­go dnia kil­ku już nie żyje. Dwóch umie­ra zu­peł­nie bez żad­nych ze­wnętrz­nych oznak, je­den od­gry­za so­bie ję­zyk, ko­lej­ny mimo wię­zów wali gło­wą o bruk tak dłu­go, aż pęka mu czasz­ka. Nic nie szko­dzi, tak na­praw­dę wy­star­czy mu sze­ściu po­słań­ców. Wy­śle ich jed­nak wię­cej, żeby wia­do­mość na pew­no do­tar­ła do każ­de­go z po­zo­sta­łych miast, któ­rych miesz­kań­cy rów­nież po­sta­no­wi­li sta­wić opór.

Wia­do­mość jest krót­ka.

Nad­cho­dzę z moim gnie­wem.

Trze­cie­go dnia cia­ła le­d­wo miesz­czą się w świą­ty­ni. Się­ga­ją już na wy­so­kość trzy­dzie­stu stóp, a mimo że rany nie krwa­wią zbyt ob­fi­cie, po scho­dach pro­wa­dzą­cych do bu­dow­li spły­wa ciem­no­bru­nat­ny stru­mień.

Koń­czą wraz z za­cho­dem słoń­ca. Trzy­dzie­ści ty­się­cy ude­rzeń na­dzia­ka­mi. Trzy­dzie­ści ty­się­cy ciał wy­peł­nia­ją­cych świą­ty­nię Pani Woj­ny nie­mal po sam dach. Czu­je zmę­cze­nie. Przez trzy dni i dwie noce nie­ustan­nie wspo­ma­ga swo­ich lu­dzi Wolą, trzy­ma ich w że­la­znych ob­ję­ciach, wspie­ra­jąc de­ter­mi­na­cję i hart. Naj­go­rzej było z dzieć­mi, musi siłą ła­mać opór wo­jow­ni­ków wy­zna­czo­nych do eg­ze­ku­cji, by uno­si­li i opusz­cza­li broń.

Wy­jeż­dża­jąc z mia­sta, uwal­nia­jąc na­zna­czo­nych więź­niów, każ­de­mu da­jąc ko­nia i po­le­ce­nie, by za­nie­śli jego sło­wa resz­cie.

Roz­bi­ja­ją obóz poza mu­ra­mi. Kła­dzie się spać pod stra­żą na­czyń. Gdy za­sy­pia, roz­luź­nia wię­zy Woli.

Ran­kiem stu dwu­na­stu jego lu­dzi nie żyje. Otwo­rzy­li so­bie żyły, rzu­ci­li się na mie­cze.

Ci, któ­rzy prze­ży­li, mają du­sze wy­pa­lo­ne jak garść po­pio­łu. W naj­bliż­szej bi­twie trze­ba ich bę­dzie usta­wić w pierw­szej li­nii.

Ból eks­plo­do­wał z le­wej stro­ny, jak­by me­du­za przy­lgnę­ła mu do boku i owi­nę­ła tu­łów pa­rzy­deł­ka­mi. Był nie­po­wstrzy­ma­ny, wy­ci­snął jęk przez za­ci­śnię­te zęby, po­wró­cił szlo­chem przy roz­pacz­li­wym za­ssa­niu po­wie­trza. Alt­sin nie­mal stra­cił czu­cie w no­gach, ko­la­na ugię­ły się i na­gle ude­rzył o bruk.

Nie pod­trzy­ma­li go. Nie­do­brze. Za­raz będą ko­pać.

Nie­waż­ne. Nie cho­dził już po uli­cach ob­ce­go mia­sta, bro­dząc po kost­ki we krwi.

– No... ak od... zu... epiej – głos do­cho­dził z góry, le­d­wo zro­zu­mia­ły, przez szum krwi w uszach. – ... a... ola­nach... ak jak na­le­ży. Pod­nieś gło­wę.

Nie po­słu­chał od razu, więc czy­jaś pięść za­ci­snę­ła się na jego wło­sach i po­de­rwa­ła gło­wę go góry.

– Le­piej. – Uśmie­szek Hun­de­ra był taki sam jak kil­ka chwil temu. – Po­my­śla­łeś pew­nie, że Ash ude­rzył cię ka­ste­tem, praw­da? Ale nie. Ka­stet za­kła­da, gdy chce ko­goś za­bić. Jak że­bra?

Zła­ma­ne. Co naj­mniej dwa. Od­dy­cha­nie boli, jak­by ktoś wbi­jał mu mię­dzy ko­ści tępy ko­łek.

– My­ślę, że co naj­mniej dwa. To tak na­praw­dę nie było moc­ne ude­rze­nie, Ash nie cof­nął się na­wet, żeby wziąć po­rząd­ny za­mach. No trud­no. Do­sta­łem po­le­ce­nie, żeby cię nie za­bi­jać, za­nim nie prze­ko­nam się, do cze­go mo­żesz się przy­dać. Za­cznie­my od tego, czy dasz radę wstać. Je­śli nie sta­niesz na nogi, za­nim po­li­czę do dzie­się­ciu, chłop­cy po­bru­dzą so­bie tro­chę buty. Raz, dwa, trzy...

Szyb­ko li­czył, skur­wiel, bez żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej, czte­ry pa­dło, gdy zło­dziej pod­parł się na dło­niach, żeby nie wal­nąć no­sem o zie­mię, pięć, sześć i sie­dem zla­ły się nie­mal w jed­no sło­wo. Alt­sin za­ci­snął zęby, przy­gry­za­jąc so­bie war­gę, usta wy­peł­ni­ła mu krew, i z cięż­kim stęk­nię­ciem wstał. Czar­ne pla­my za­tań­czy­ły przed ocza­mi, świat za­wi­ro­wał, a me­du­za przy­kle­jo­na do boku za­pro­si­ła do sie­bie kil­ka sióstr. Zło­dziej jęk­nął i za­to­czył się w tył, szu­ka­jąc za ple­ca­mi ścia­ny.

– ... dzie­sięć. Do­brze. Je­śli oprzesz się o ścia­nę, Ash zła­mie ci na­stęp­ne że­bra. Masz stać sam.

Za­marł na mo­ment. Wstrzy­mał od­dech, po­wo­li roz­sta­wił nogi, za­ci­snął dło­nie w pię­ści. Smak krwi w ustach nie znikł, ale to aku­rat był naj­mniej­szy pro­blem. Pla­my czer­ni od­pły­nę­ły na boki i wy­ło­ni­ła się z nich tę­pa­wa twarz, wy­ra­ża­ją­ca nie­chęt­ne uzna­nie. To mu­siał być ów słyn­ny Ash.

– Do­brze – po­wie­dział. Alt­sin miał wra­że­nie, jak­by sło­wa zbi­ra do­cie­ra­ły do nie­go z dru­gie­go krań­ca mia­sta. – Pierw­szy raz ktoś wstał tak szyb­ko.

– Nie od­zy­waj się, Ash. – Hun­der-dyc-Kla­ew stał z boku, ale zło­dziej nie za­ry­zy­ko­wał spoj­rze­nia w jego stro­nę. – A ty słu­chaj i od­po­wia­daj na py­ta­nia. Spo­tka­łeś się wczo­raj z Ce­tro­nem?

– Tak.

Nie było sen­su za­prze­czać, gdy­by nie wie­dzie­li o spo­tka­niu, naj­pew­niej w ogó­le nie po­fa­ty­go­wa­li­by się do nie­go.

– Do­brze. Roz­ma­wia­li­ście?

– Tak.

– O czym?

– O mie­ście.

Sta­ją­cy przed Alt­si­nem zbir zer­k­nął w bok, jak­by cze­ka­jąc na po­le­ce­nie bi­cia. Ono jed­nak nie pa­dło.

– Do­brze. I co ben-Go­ron są­dzi o two­im po­wro­cie? Ucie­szył się? Ostat­nio ja­koś nie bar­dzo ma ocho­tę roz­ma­wiać z an­wa­la­rem. Od­mó­wił na­wet za­pła­ce­nia dzie­się­ci­ny i nie od­po­wia­da na we­zwa­nia. Nie­ład­nie.

Za­pa­dła ci­sza, jak­by Hun­der uznał te­mat za wy­czer­pa­ny. Alt­sin od­krył, że je­śli nie wy­ko­nu­je żad­nych ru­chów i nie od­dy­cha zbyt głę­bo­ko, ból sta­je się jak­by lżej­szy.

– I co z tego? – za­py­tał wresz­cie. – Gry­ghas po­wi­nien mieć dość lu­dzi, żeby prze­mó­wić Gru­be­mu do ro­zu­mu.

– He, he, he. Do­bre. Moż­na by po­my­śleć, że go­dzi­nę roz­ma­wia­li­ście o sta­rych cza­sach, wspo­mi­na­jąc, jak to wam ra­zem było do­brze, go­łą­becz­ki. Obaj wie­my, o czym ga­da­li­ście. O hra­bim i jego mi­sji. Stra­ci­li­śmy już tro­chę lu­dzi, ale Liga nie jest od tego, by na­tych­miast rzu­cać się wszyst­kim fa­na­ty­kom do gar­dła. Cier­pli­wość jest cno­tą, nie są­dzisz?

Zwłasz­cza ta, któ­rą mają mar­twi, po­my­ślał zło­dziej, ale zmil­czał, zer­k­nąw­szy na łapy Asha. Przy­po­mniał so­bie sta­rą zło­dziej­ską za­gad­kę: „Jaki jest naj­sku­tecz­niej­szy kne­bel na świe­cie? Pięść ła­mią­ca ci że­bra”. Kie­dyś ten dow­cip wy­da­wał mu się lep­szy.

– A te­raz ten cho­ler­ny gru­bas, któ­ry po­wi­nien być szczę­śli­wy, że an­wa­lar tyle lat to­le­ro­wał jego rzą­dy w por­cie, na­gle od­krył w so­bie am­bi­cje przy­wód­cze. Od­ma­wia pła­ce­nia da­ni­ny, nie sta­wia się na spo­tka­nia, po­więk­sza bez po­zwo­le­nia wła­sną gil­dię, przyj­mu­je przy­się­gi, do któ­rych nie ma pra­wa. Ne­go­cju­je z in­ny­mi przy­wód­ca­mi, jak­by Liga nie mia­ła pra­wo­wi­te­go an­wa­la­ra.