– I co z tego? Mówiłem, niech Gryghas wyśle ludzi, by go przekonali, że robi błąd.
– Ale po co? Po co nam nocna wojna na ulicach? Anwalar jej nie chce, bo to tylko osłabi Ligę.
Altsin zaryzykował wreszcie obrócenie głowy i spojrzenie na Hundera.
– Nie chce, czy jest na nią za słaby? Ile gildii odpowiedziałoby na jego wezwanie? Ilu ludzi mógłby posłać do portu, który Gruby zamienił w twierdzę? Widziałem to, tam naprawdę każda ulica należy do Cetrona. Gryghas musiałby mieć armię.
Hunder spojrzał na niego z ironią. Twarz skurczyła mu się we wrednym uśmieszku.
– Po co armia tam, gdzie wystarczy jeden człowiek?
Dotarło to do niego z prędkością bełtu wystrzelonego z kuszy.
– Zrozumiałeś. – Uśmieszek poszerzył się. – To dobrze. Gruby zawsze chwalił cię, że niby potrafisz szybko myśleć. Masz rację, że Cetron zmienił port w twierdzę i co najgorsze, ludzie są wobec niego lojalni. Nigdzie nie chodzi sam, nigdy nie odsłania pleców, nie opuszcza ulic, na których zna każdego człowieka, od dzieci po starców. Nie sposób zbliżyć się do niego niespodziewanie. Tylko ktoś, komu ufa...
– A jak ten ktoś miałby wyjść z tego cało?
Nie zadałem tego pytania, pomyślał. To nie ja. To ktoś inny. Nie targuję się teraz o własne życie, kupcząc śmiercią Cetrona.
– Dobre pytanie. Rozmyślaliśmy nad tym dłuższy czas i oczywiście doszliśmy do wniosku, że śmierć Grubego, od noża czy garoty, jakkolwiek widowiskowa, dawałaby nikłe szanse na przeżycie naszemu człowiekowi. Dlatego trudno byłoby kogokolwiek skłonić do takiej roboty. Więc po namyśle stwierdziliśmy, że najlepsze będzie coś takiego.
W ręku Hundera pojawiła się mała, ciemna buteleczka.
– Omwiron, trucizna doskonała. Nie ma smaku, zapachu ani antidotum. Szybko się wchłania, nawet jeśli wywołasz wymioty zaraz po połknięciu, nie uratujesz się. Działa długo, przez kilka dni i nie daje żadnych objawów. Powoli krąży we krwi, gromadząc się w nerkach, wątrobie, trzustce i płucach. A potem, piątego lub szóstego dnia, nagle zaczynasz sikać i pluć krwią, boli cię całe ciało, tracisz wzrok, dusisz się i umierasz. Wszystko w krócej niż kwadrans. Bolesna, ale w miarę szybka śmierć. Te pięć dni wystarczy, żeby nasz człowiek wyjechał z miasta. Bardzo bogaty. Tak bogaty, że będzie mógł kupić sobie jakąś posiadłość, gdzie spędzi resztę życia wśród winnic, robiąc bękarty okolicznym chłopkom. Sam bym się skusił, gdyby istniała szansa, że Gruby dopuści mnie do siebie.
Trucizna. Mimo iż w mieście istniało kilka gildii skrytobójców, używanie wolno działających trucizn uważane było za wyjątkowo niehonorowe. Co innego nasmarować bełt czy ostrze sztyletu czymś, co zwiększy ich skuteczność, a co innego podać nieświadomej ofierze truciznę w jedzeniu lub piciu i obserwować, jak kona przez kilka dni. Nawet działające w mieście szkoły alchemii akceptowały niepisaną umowę i niezmiernie rzadko sprzedawały coś takiego.
Altsin uśmiechnął się szeroko.
– Jeszcze pamiętam co nieco z zasad panujących w mieście. Nie będzie takiego miejsca w Fiilandzie, gdzie wasz człowiek mógłby się ukryć.
– Dostaniesz dość złota, by wyjechać dalej. Nawet do samego Imperium. Zmienisz imię, wygląd, ożenisz się i spłodzisz dzieci, którym kupisz tytuły szlacheckie. Oczywiście robienie bękartów chłopkom nadal wchodzi w grę. Będziesz bogaty, leniwy i syty życia. Zapomnisz o biedzie, chłodzie i głodzie. To będą najłatwiej zarobione pieniądze w twoim życiu. Wrócisz do Grubego, napijecie się wina na zgodę. On zawsze miał do ciebie słabość. A potem wyjedziesz z miasta...
Hunder mówił krótkimi, prostymi, niemal hipnotyzującymi zdaniami. Buteleczka w jego ręku kołysała się monotonnie. Zbóje za plecami Altsina tkwili nieruchomo jak posągi. Tylko Ash pozwalał sobie na zaciskanie pięści, rozglądanie wokół i drapanie po głowie.
Altsin stanął na szeroko rozstawionych nogach, chwiejąc się lekko, i przestał słuchać. Ból z nieznośnego stał się duszący, z połamanymi żebrami nie da się wziąć pełnego oddechu, ale trudno. Czuł ciężar w rękawie. Nie obszukali go, co było błędem, wstając, wyciągnął sztylet z cholewy, choć na wszystkich bogów nie pamiętał, żeby świadomie podjął taką decyzję. Teraz przytrzymywał broń ostrzem w dół, czubek klingi kłuł go w palec. Wystarczy rozluźnić dłoń i schwycić rękojeść.
Ash był najgroźniejszy, to z nim rozmawiał Hunder, widać miał pewność, że rzezimieszek zrozumie jego polecenia i potrafi wykonać je co do joty. Cios w tętnicę szyjną albo w gardło. Żaden człowiek na świecie nie będzie walczył z rękami przyciśniętymi do rozpłatanej szyi. Drab przy wejściu może stanowić pewien problem, ale może się też przydać. Przemknięcie obok niego będzie cholernie trudne, ale jeśli uda mu się go okaleczyć, najlepiej przecinając ścięgno pod kolanem, to przewróci się i zablokuje zaułek, dając złodziejowi czas na ucieczkę. To dobrze, że ten sukinsyn nie pozwolił mu się oprzeć o ścianę. Teraz ma dwóch zbirów za plecami, a oni nie wyglądali na zbyt szybkich.
Złodziej stał i potakiwał słowom Hundera, które i tak do niego nie docierały. Czekał, aż odezwie się któraś z tych irytujących, głupawych myśli, jakie zawsze pojawiały mu się w takich chwilach w głowie. Nic z tego. Jego myśli stały się podejrzanie klarowne i spokojne. Plan zatem zaliczał się albo do doskonałych i nie zostało w nim już nic do dodania, albo do kompletnie szalonych, a wtedy wszelkie protesty i tak nie zdałyby się na nic.
Osobiście był skłonny zgodzić się z tym drugim.
– Hunder.
Zdumiewające, jak szybko tamten się zamknął, przerywając w pół słowa litanię zysków i dobrodziejstw, jakie spłyną na Altsina za otrucie Cetrona. Człowieka, który przez ponad dziesięć lat roztaczał nad nim pieczę, szkolił i chronił przed kłopotami.
– Nie zrobię tego.
Hunder przyglądał mu się krócej niż uderzenie serca. A jednak tyle wystarczyło, by zrozumiał, że dalsze gadanie nie ma sensu. Twarz ściągnęła mu się dziwnie, obnażył zęby w dzikim grymasie.
– Za...
Nie zdążył dokończyć. Altsin rozluźnił dłoń, rękojeść sztyletu wpadła w nią sama i nagle wszystko jakby zwolniło. Ash chyba rzeczywiście był najbystrzejszy i najszybszy z całej czwórki drabów, ale jego pięść wydawała się wędrować w stronę twarzy złodzieja w tempie muchy nurkującej w słoju z miodem. Krótki cios przeciął mu żyły i ścięgna po wewnętrznej stronie nadgarstka. Koniec z okładaniem ludzi pięściami. Altsin odepchnął się od niego, fala bólu płynąca z połamanych żeber przemknęła gdzieś obok, i już był przy Hunderze. Uderzył od góry, rękojeść sztyletu trafiła bandytę w nasadę nosa, chrupnęło, i w następnej chwili stał już za plecami posłańca anwalara. Przykleił się do nich tak, że tamten nie mógł nawet drgnąć, i zakrwawionym sztyletem głaskał grdykę mężczyzny.