Выбрать главу

– Stać!

Wszy­scy za­mar­li. Alt­sin też, mimo że to on wrza­snął. To nie tak mia­ło wy­glą­dać, tyl­ko tyle zdo­łał po­my­śleć, mia­łeś biec do wyj­ścia.

I wła­śnie ko­nać, ka­to­wa­ny na śmierć przez Asha i jego kam­ra­tów. Nie mi­nął­byś ich wszyst­kich.

– Daj mi tę bu­te­lecz­kę – za­chry­piał w ucho Hun­de­ra.

Na­czyn­ko z tru­ci­zną zmie­ni­ło wła­ści­cie­la.

– Pięć­set ce­sar­skich... – szept był nie­mal nie­zro­zu­mia­ły. – Tyle an­wa­lar pła­ci za gło­wę Gru­be­go. Nie mó­wi­łem wcze­śniej... te­raz wiesz... Pięć­set w zło­cie i klej­no­tach... moż­na za to ku­pić po­sia­dłość... moż­na...

Zło­dziej lek­ko na­ci­snął ostrzem jego gar­dło i szept się urwał.

– Ash. – Osi­łek spoj­rzał na nie­go tępo. – Prze­wiąż swo­ją ranę. Niech tam­ci dwaj ci po­mo­gą.

Opa­try­wa­nie trwa­ło krót­ko, zbó­jom mu­siał wy­star­czyć ode­rwa­ny rę­kaw i pa­sek.

– Do­brze. A te­raz wy­no­ście się stąd. Tak, ma­cie wyjść i wró­cić do Gry­gha­sa. Praw­da?

Szty­let skrob­nął lek­ko za­rost Hun­de­ra.

– Ta... Tak... Już. Idź­cie.

Zbi­ry opu­ści­ły za­ułek. Alt­sin cze­kał. Ist­nia­ło ry­zy­ko, że będą spryt­ni, zlek­ce­wa­żą roz­kaz i za­cza­ją się na nie­go przy wej­ściu, ale było to mniej wię­cej tak samo pew­ne, jak to, że za­raz po­ja­wi się tu me­ekhań­ski ce­sarz.

– Co te­raz? – Hun­der od­zy­skał głos.

– Ty zo­sta­jesz, ja wy­cho­dzę. I nie, nie po­de­rżnę ci gar­dła. Prze­ka­żesz ode mnie wia­do­mość Gry­gha­so­wi. Cena, któ­rą wy­mie­nił, jest odro­bi­nę za ni­ska, więc niech le­piej do­kład­nie prze­my­śli, ile jest go­tów za­pła­cić za coś ta­kie­go.

To było... roz­sąd­ne po­su­nię­cie. Do­pó­ki będą są­dzić, że moż­na go ku­pić, nie wy­ślą ko­lej­nych ban­dzio­rów. To mu da czas, żeby ob­my­ślić na­stęp­ny krok.

– Te­raz uklęk­nij. Za­mknij oczy.

Krót­kim cio­sem w skroń po­słał ban­dy­tę na zie­mię. Wpraw­dzie za­nim jego lu­dzie wró­cą z po­sił­ka­mi, ktoś mógł go tu zna­leźć, ogra­bić i po­de­rżnąć gar­dło, ale to już nie był pro­blem Alt­si­na.

Mu­siał za­sta­no­wić się co da­lej, i to szyb­ko, bo w mie­ście na­gle zro­bi­ło się dla nie­go za cia­sno.

* * *

Wa­rzel­nia. Jed­na z pierw­szych dziel­nic me­tro­po­lii. Daw­niej ser­ce mia­sta, pro­du­ku­ją­ce mi­lio­ny fun­tów naj­czyst­szej soli mor­skiej rocz­nie, w związ­ku z gwał­tow­nym roz­wo­jem Pon­kee-Laa prze­bu­do­wa­ne na­stęp­nie na dziel­ni­cę ba­ra­ków i ma­ga­zy­nów.

Nad­cią­ga­ją­cy ze wscho­du zdo­byw­cy mu­sie­li do­ko­nać wy­bo­ru. Albo ol­brzy­mi port, ty­sią­ce do­ków, warsz­ta­tów rze­mieśl­ni­czych, rzeź­ni, gar­bar­ni i far­biar­ni, albo krysz­ta­ło­wo czy­ste mo­rze, nie­zbęd­ne do wa­rze­nia soli. Me­ekhań­czy­cy, któ­rzy po­trze­bo­wa­li przede wszyst­kim por­tu dla swo­ich okrę­tów i bazy dla flo­ty han­dlo­wej, nie za­sta­na­wia­li się dłu­go. Sól, rzecz ja­sna, przy­no­si­ła kro­cio­we zy­ski, ale Me­ekhan miał wła­sne, ol­brzy­mie źró­dła do­cho­du w po­sta­ci ko­palń w cen­tral­nych pro­win­cjach Im­pe­rium. Nie po­trze­bo­wał kon­ku­ren­cji dla swo­ich gór­ni­ków i kup­ców. Na­zwa jed­nak po­zo­sta­ła, choć soli nie wa­rzo­no tu już od do­brych trzy­stu lat.

Do wy­bu­do­wa­nia swo­je­go naj­waż­niej­sze­go por­tu Me­ekhan za­brał się z iście im­pe­rial­nym roz­ma­chem. Wy­ko­rzy­sta­no na­wet to, że Wa­rzel­nia le­ża­ła tuż obok mo­rza, przy płyt­kiej za­tocz­ce. In­ży­nie­ro­wie po­głę­bi­li jej dno i wy­ko­pa­li ze­spół ka­na­łów, któ­ry­mi cięż­kie bar­ki do­wo­zi­ły to­war wprost pod drzwi ma­ga­zy­nów. W re­zul­ta­cie każ­dy bu­dy­nek stał na czymś w ro­dza­ju wła­snej, sztucz­nej wy­spy, po­mię­dzy któ­ry­mi prze­cho­dzi­ło się po kład­kach i most­kach łą­czą­cych da­chy. A same ma­ga­zy­ny były gi­gan­tycz­ne, każ­dy miał po­nad sto jar­dów dłu­go­ści, pięć­dzie­siąt sze­ro­ko­ści i nie­mal pięt­na­ście wy­so­ko­ści. Po­dob­no w daw­nych cza­sach po­tra­fio­no je wy­peł­nić po same da­chy, gdyż skła­do­wa­no w nich głów­nie ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne i ol­brzy­mie czę­ści do okrę­tów im­pe­rial­nej flo­ty. Po odej­ściu Im­pe­rium ma­ga­zy­ny za­zwy­czaj świe­ci­ły pust­ka­mi, ol­brzy­mie hale nie były dłu­żej do ni­cze­go po­trzeb­ne. Trans­por­ty gra­ni­to­wych blo­ków i dę­bo­wych pni nie pły­nę­ły już w dół rze­ki.

Te­raz dziel­ni­ca mia­ła złą sła­wę na­wet wśród pa­skud­niej­szych dziel­nic Ni­skie­go Mia­sta. Przede wszyst­kim nikt w niej nie miesz­kał, nie było ka­mie­ni­czek, ulic, kra­mów i skle­pi­ków, a tyl­ko od cza­su do cza­su ja­kiś zde­spe­ro­wa­ny ku­piec wy­naj­mo­wał tu za kil­ka gro­szy miej­sce na to­wa­ry, któ­rych i tak nikt nie chciał­by mu ukraść, ta­kich jak dwa­dzie­ścia ty­się­cy ce­gieł albo set­ka wiel­kich kę­sów że­la­za. Przez więk­szość cza­su w ha­lach hu­lał jed­nak wiatr.

Każ­dy an­wa­lar Ligi Czap­ki tra­dy­cyj­nie sam de­cy­do­wał, gdzie bę­dzie jego głów­na sie­dzi­ba. Za­zwy­czaj zresz­tą był to ten re­jon mia­sta, z któ­re­go dany przy­wód­ca po­cho­dził, bez­piecz­niej jest prze­by­wać na uli­cach, na któ­rych czło­wiek się wy­cho­wał i gdzie ota­cza­ją cię lu­dzie, któ­rych znasz. Gry­ghas jed­nak wy­brał na kwa­te­rę Wa­rzel­nię, dziel­ni­cę pu­stą i nie­mal bez­lud­ną, co wie­le mó­wi­ło o jego pa­ra­no­icz­nej oso­bo­wo­ści. Od kil­ku lat w dziel­ni­cy tej mo­gli prze­by­wać tyl­ko jego naj­bar­dziej za­ufa­ni pod­wład­ni, pół set­ki za­bi­ja­ków, któ­rych je­dy­nym ce­lem była ochro­na an­wa­la­ra.

Alt­sin, ob­ser­wu­jąc z ukry­cia da­chy czte­rech cen­tral­nie po­ło­żo­nych ma­ga­zy­nów, mu­siał stwier­dzić, że te in­for­ma­cje są nie­ak­tu­al­ne. W go­dzi­nę na­li­czył po­nad osiem­dzie­się­ciu lu­dzi krę­cą­cych się tu i tam, zmie­nia­ją­cych po­zy­cje, prze­my­ka­ją­cych z roz­ka­za­mi. Więk­szość po­ru­sza­ła się w gru­pach pię­cio-, sze­ścio­oso­bo­wych, w spo­sób zbyt re­gu­lar­ny, by moż­na to uznać za przy­pad­ko­we dzia­ła­nie. Ktoś nimi do­wo­dził, ktoś za­pla­no­wał obro­nę Wa­rzel­ni przed ewen­tu­al­nym ata­kiem i nie zro­bił tego tępy zbir.

Za­zwy­czaj da­chy ma­ga­zy­nów były nie­mal pła­skie, peł­ne ko­mi­nów, przy­bu­dó­wek, ma­łych szop i stert ru­pie­ci, lecz te­raz wszyst­ko, co dało się usu­nąć, zo­sta­ło usu­nię­te, śmie­ci zrzu­co­no na dół, szo­py ro­ze­bra­no lub roz­myśl­nie uży­to ich w cha­rak­te­rze punk­tów opo­ru, a na środ­ku każ­de­go da­chu po­sta­wio­no wie­żę z be­lek wy­so­ką na kil­ka­na­ście stóp, zwień­czo­ną plat­for­mą obi­tą de­ska­mi. W każ­dej tkwi­ło kil­ku lu­dzi uzbro­jo­nych w ku­sze. Po­mo­sty łą­czą­ce ma­ga­zy­ny z resz­tą bu­dyn­ków prze­gro­dzo­no ba­ry­ka­da­mi z cięż­kich skrzyń, be­czek i róż­nych pa­kun­ków, a drew­nia­ne kład­ki zo­sta­ły usu­nię­te.