Wszyscy kręcący się po dachach byli uzbrojeni po zęby. Altsin widział kusze, szable, miecze, lekkie topory, pałki, nawet krótkie włócznie. Niemal każdy z obecnych miał jakiś pancerz, choćby w postaci skórzanej kurtki nabijanej guzami z brązu, ale dało się zauważyć również kilka kolczug. I hełmy, co drugi nosił hełm.
Wyglądało na to, że Gryghas na całego szykuje się do wojny. A jeśli na dachach miał prawie stu ludzi, rozsądek podpowiadał, że wewnątrz magazynów będzie ich trzy razy tyle. To prawdziwa armia. Przywódca Ligi zamienił te kilka magazynów w twierdzę i szykował się do odparcia ataku.
Altsin wybrał sobie na stanowisko obserwacyjne stary dźwig, którego rusztowanie od lat górowało nad Warzelnią. Od magazynów Gryghasa dzieliło go w linii prostej niespełna dwieście jardów, ale nikt nie mógł go tu dostrzec. Konstrukcja dźwigu była masywna, kryta deskami, które chroniły zestaw ciężkich kołowrotów przed deszczem. To dobre miejsce na kryjówkę, jego szczyt znajdował się ponad trzydzieści stóp nad dachami magazynów i złodziej widział stąd wszystko jak na dłoni.
I to go właśnie najbardziej niepokoiło. Zgrzytało w całym obrazku i kopało zdrowy rozsądek po kostkach. Złodziej wszedł do Warzelni poprzedniego dnia tuż po zapadnięciu zmroku, a dotarcie w to miejsce zajęło mu prawie całą noc, mimo że do przejścia miał tylko kilka wąskich ulic. Skradał się od cienia do cienia, od osłony do osłony, z sercem walącym jak dzwon. Dwa razy omal nie zrezygnował, gdy mimo długiego, bardzo długiego tkwienia w bezruchu i nasłuchiwania jakichkolwiek śladów obecności wartowników nic nie wyczuł. Choć wiedział, że strażnicy powinni tam być. Cisza, od czasu do czasu wiatr poświstujący między ścianami i plusk wody w kanałach. Albo ludzie Gryghasa byli tacy dobrzy, albo on tak kompletnie stracił złodziejskie umiejętności, że właściwie był już trupem.
Dźwig, w którym miał zamiar się ukryć, znajdował się tuż przy pierwszym kanale, ledwo kilkadziesiąt stóp od najbliższego magazynu. Dalej po Warzelni można było poruszać się albo łodzią, albo dachami. Przez całą noc nikogo nie zobaczył ani nie usłyszał, a gdy dotarł do dźwigu, trzeci raz miał ochotę odwrócić się i uciec. To był najwyższy budynek w dzielnicy i każdy, ale to każdy, kto miałby choć odrobinę oleju w głowie, powinien obsadzić go kilkoma ludźmi.
Altsin tkwił pod wysoką na prawie sto stóp konstrukcją do bladego świtu, czekając, aż znajdujący się tam wartownicy zdradzą swoją obecność. Bo ludzie nigdy nie potrafią zachowywać absolutnej ciszy, zwłaszcza jeśli jest ich kilku. Na dodatek, kiedy rozstawiasz linie wart, musisz mieć jakiś sposób komunikowania się z nimi, czy to przez okrzykiwanie się po nocy, czy przez sygnalizację znakami świetlnymi, aby mieć pewność, że wartownicy nie śpią i że nikt im nie poderżnął gardeł. Tymczasem cała budowla była cicha i ciemna jak grób. Godzinę przed wschodem słońca złodziej zaryzykował, wziął kilka małych kamyków i cisnął w głąb uliczki. Odgłos był tak nienaturalny, że powinien zwrócić uwagę każdego wartownika w pobliżu. I znów nic. Cisza i spokój.
Wszedł wreszcie do środka, stanął tuż za drzwiami i nagłym ruchem wymknął się z powrotem na zewnątrz. Jeśli w dźwigu byli ludzie Gryghasa, to w tym momencie musieliby podnieść alarm.
Budynek zdawał się z niego drwić.
No cóż, wyszczerzył się w myślach. Jeśli cię teraz złapią, to przynajmniej przegrasz z najlepszymi.
Ostrożnie dotknął lewego boku. Żebra miał owinięte kilkoma warstwami bandaża, a cyrulik, z którego pomocy skorzystał, okazał się dobrym fachowcem, bo rana już właściwie nie bolała. Powinien pójść do jednego z miejskich uzdrowicieli, ale po pierwsze, nie miał dość pieniędzy, a po drugie, nie chciał, żeby oglądał go ktokolwiek potrafiący korzystać z Mocy. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi i co zdoła z ciebie wyczytać.
Uśmiechnął się ponuro. Wrócił tu, żeby znaleźć rozwiązanie własnych problemów, tymczasem miasto i owszem, rozłożyło ramiona i przycisnęło go do piersi, i to jak mało kogo. Z tym że objęcia Ponkee-Laa czasem wychodziły ludziom bokiem. Najczęściej razem z kilkoma calami zakrwawionej stali.
Zajął pozycję tuż pod samym dachem, gdzie szpary między deskami były wystarczająco duże, by dało się swobodnie obserwować okolicę, i czekał. Zdrzemnął się nawet dwa razy, zjadł trochę suszonego mięsa i popił ciepłą wodą z bukłaka. Było gorąco i duszno. Zanosiło się na burzę.
Przez cały czas, kiedy patrzył, jak bandyci anwalara patrolują dachy, miał świadomość, że coś tu nie gra. Wyglądało na to, że Gryghas oddał całą dzielnicę komukolwiek, kto tylko zechciał ją sobie wziąć, i skupił się na obronie kilku magazynów. Altsin postawiłby obie ręce, że kanały w pobliżu czterech centralnych budynków przegrodzono linami i łańcuchami, więc atak łodziami odpadał, a podkradanie się dachami zakrawało na szaleństwo, to wciąż postępowanie anwalara wyglądało na idiotyczne. Przeciwnik mógł swobodnie zająć pozycje przed uderzeniem, rozstawić siły, wybrać moment natarcia.
Tylko od kiedy ten śmierdzący szczur, który udaje anwalara, był specjalistą od wojskowej strategii?, pomyślał kwaśno. Gryghas działa właśnie tak jak kanałowe ścierwo, skupił swoich ludzi w jednym miejscu, bo tak czuje się bezpieczniej. Na samą myśl, że miałby rozesłać ich po całej dzielnicy, a sam zostać pod ochroną tylko pięćdziesięciu czy stu przybocznych, robi w portki ze strachu. Wie, że tym razem sprawy zaszły za daleko, większość gildii jest przeciw niemu, a te, które nie są, lada chwila mogą dołączyć do Cetrona. Więc postanowił wziąć wszystkich na przeczekanie. Każdy kolejny miesiąc przybliża hrabiego do wygrania tej jego wojenki z występkiem, więc Gryghas wie, że jeśli przetrwa wystarczająco długo, to kiedy wyjdzie wreszcie z oblężenia, nie będzie już nikogo, kto mógłby mu zagrozić.