Выбрать главу

Myśl była lo­gicz­na i bar­dzo, ale to bar­dzo roz­sąd­na. Wy­ja­śnia­ła nie­mal wszyst­ko, choć igno­ro­wa­ła je­den fakt. Skąd, do cięż­kiej cho­le­ry, Gry­ghas wie­dział, że Ben­do­ret Ter­le­ach nie wy­zna­czy wła­śnie jego na na­stęp­ny cel? Czyż­by są­dził, że tych kil­ku­set zbi­rów zdo­ła po­wstrzy­mać straż miej­ską, pro­wa­dzo­ną przez Pra­wych i wspie­ra­ną przez cza­row­ni­ków? Je­śli Mą­twa nie utrzy­mał się w ka­na­łach dłu­żej niż dwa dni, to ma­ga­zy­ny pad­ną po kil­ku go­dzi­nach. Mimo im­po­nu­ją­cej ko­lek­cji bro­ni i umoc­nie­nia da­chów, Alt­sin nie da­wał mu więk­szych szans.

Wnio­sek na­su­wał się sam.

Liga tak na­praw­dę nie mia­ła już przy­wód­cy, praw­da? Był tyl­ko je­den po­wód, dla któ­re­go Gry­ghas mógł być pe­wien, że Pra­wi nie ude­rzą na nie­go. Po­wód, któ­ry wy­ja­śniał­by rów­nież, dla­cze­go hra­bia tak ła­two roz­gry­za struk­tu­rę Ligi i bez żad­ne­go wy­sił­ku ją dzie­siąt­ku­je.

Każ­de­go moż­na ku­pić.

Uśmie­cha­jąc się kwa­śno, zło­dziej opróż­nił bu­kłak.

Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie...

... pa­trzy na pół­noc. Ju­tro opusz­cza­ją tę bez­i­mien­ną wy­ży­nę, któ­rej na­zwy nie po­zna­li, bo za­miesz­ku­ją­cy ją lud zo­stał wy­rżnię­ty do nogi albo uciekł na po­łu­dnie. Trzy wiel­kie bi­twy, pięć ty­się­cy za­bi­tych.

Wresz­cie zła­mał du­cha Amu­len’drech, błę­kit­no­skó­rych.

Klu­czem były ich wa­row­ne wio­ski, peł­ne sa­mic, star­ców i szcze­niąt. Za­wsze bro­ni­li ich z taką za­wzię­to­ścią, że wo­lał uni­kać na­wet ma­łych starć w ich po­bli­żu. Ale w koń­cu zna­lazł spo­sób, by to wy­ko­rzy­stać prze­ciw nim. Wcią­gał ich w bi­twę, a po­tem wy­sy­łał bo­kiem sil­ny od­dział, któ­ry ata­ko­wał naj­bliż­szą wio­skę ogniem, cza­ra­mi i że­la­zem. Wo­jow­ni­cy w polu za­wsze wy­czu­wa­li, gdy ich sa­mi­ce za­czy­na­ły gi­nąć, ła­ma­li szyk i pę­dzi­li ku ro­dzi­nom, za­po­mi­na­jąc o obro­nie. Jego jaz­da ko­si­ła ich jak zbo­że.

Przed nim ostat­nia osa­da. Pa­li­sa­da już znisz­czo­na, rzę­dy dziw­nych, owal­nych do­mów wy­glą­da­ją stąd jak dzie­cię­ce za­baw­ki. Zwia­dow­cy mel­du­ją, że zo­sta­ło kil­ka­dzie­siąt sa­mic i szcze­niąt. Sa­mi­ce mogą sta­no­wić pro­blem, są wy­so­kie jak ich wo­jow­ni­cy, na pra­wie sie­dem stóp, ży­la­ste, sil­ne i za­wsze wal­czą w obro­nie mło­dych. Mają wą­skie dło­nie z pal­ca­mi za­koń­czo­ny­mi pa­zu­ra­mi i wi­dział już, jak roz­ry­wa­ją nimi ludz­kie gar­dła. Całe szczę­ście, że błę­kit­no­skó­rych nie wspie­ra żad­na z ze­wnętrz­nych Po­tęg. Przy­by­li sami, a choć po­tra­fi­li kształ­to­wać Moc, nie po­tra­fi­li sta­wić mu czo­ła.

Mimo wszyst­ko stra­cił tu więk­szość ar­mii i po­sta­no­wił, że nie bę­dzie wię­cej prze­le­wał krwi wo­jow­ni­ków.

Wska­zu­je wio­skę Gen­le­sho­wi. Pierw­szy z jego bi­tew­nych cza­row­ni­ków roz­sta­wia swo­ich lu­dzi, przy­pa­tru­je się przez chwi­lę osa­dzie i się­ga po Moc. Czu­je ją i jest pe­łen uzna­nia, Gen­lesh to wy­jąt­ko­wo uta­len­to­wa­ny cza­row­nik. Gdy­by zna­la­zło się kil­ku­set ta­kich jak on, mo­gli­by prze­ciw­sta­wić mu się w wal­ce twa­rzą w twarz. Ale tacy jak on ro­dzą się je­den na dzie­sięć ty­się­cy albo i rza­dziej.

Nie­znacz­nie wspo­ma­ga za­klę­cie cza­row­ni­ka wła­sną po­tę­gą i zie­mia drży, gdy fale ener­gii suną przez sko­ru­pę pla­ne­ty i spo­ty­ka­ją się pod wio­ską. Roz­le­ga się wstrzą­sa­ją­cy nie­bem huk i po­twor­na szcze­li­na roz­ry­wa zie­mię. Owal­ne cha­ty za­pa­da­ją się w nią jak na roz­kaz, bu­cha dym i para wod­na.

Wy­da­je mu się, że sły­szy od­le­gły krzyk...

... ro­bią de­spe­rac­kie rze­czy.

Bu­kłak wy­padł zło­dzie­jo­wi z rąk. Znów, w środ­ku dnia, na kró­cej niż ude­rze­nie ser­ca, de­mon wcią­gnął go w świat swo­ich ma­ja­ków. A gdy­by wła­śnie wcho­dził po scho­dach? Wspi­nał się po li­nie? Wal­czył?

Spoj­rzał na mo­rze, nad fa­la­mi za­czy­na­ła się zbie­rać wie­czor­na mgła.

Zde­spe­ro­wa­ni lu­dzie ro­bią de­spe­rac­kie rze­czy.

* * *

Nie zwią­za­li mu rąk, choć tego się wła­śnie spo­dzie­wał. Ob­szu­ka­li tyl­ko, za­bra­li broń i wy­sła­li goń­ca na dół po in­struk­cje. Po kil­ku mi­nu­tach przy­szło po­le­ce­nie, żeby za­pro­wa­dzić go do Gry­gha­sa.

Wnę­trze ma­ga­zy­nu ro­bi­ło wra­że­nie. Oko­ło pięć­dzie­się­ciu słu­pów – po­mię­dzy któ­ry­mi pło­nę­ły ko­sze z drew­nem – wzno­si­ło się w górę ni­czym ka­mien­ny las. Do tego mnó­stwo po­chod­ni, lam­pek i ka­gan­ków. Wiel­kie wro­ta za­mknię­to od środ­ka i wzmoc­nio­no, przy­bi­ja­jąc do nich dzie­siąt­ki dłu­gich de­sek. Gdy­by nie ogień, w po­miesz­cze­niu za­pew­ne nie by­ło­by nic wi­dać. Rzecz ja­sna mo­gło cho­dzić też o to, że Gry­ghas bał się ciem­no­ści. Ktoś, kto jest tak lu­bia­ny, musi drżeć przed każ­dym cie­niem.

Alt­sin ob­ser­wo­wał i li­czył. Lu­dzie an­wa­la­ra sta­li, gra­li w ko­ści lub drze­ma­li na pry­mi­tyw­nych, zbi­tych z de­sek pry­czach. Wszy­scy mie­li pod ręką broń i była ich do­brze po­nad set­ka. Czy­li nie my­lił się, ob­ser­wu­jąc dach – więk­szość zbi­rów Gry­gha­sa sie­dzia­ła we­wnątrz ma­ga­zy­nów, za­pew­ne ocze­ku­jąc na atak. Każ­dy, kto ośmie­li się na nie ude­rzyć, w kil­ka chwil bę­dzie miał do czy­nie­nia z gru­pą nie kil­ku­dzie­się­ciu, lecz kil­ku se­tek ban­dy­tów. Je­śli ata­ku­ją­cy źle ob­li­czy swo­je siły, z łow­cy zmie­ni się w zwie­rzy­nę.

Przy­wód­ca Ligi go za­sko­czył. Zło­dziej nie wi­dział go ni­g­dy w ży­ciu, lecz gdzieś w głę­bi du­szy wy­obra­żał so­bie an­wa­la­ra jako spa­sio­ne­go, tłu­ste­go wie­prza, le­żą­ce­go w cuch­ną­cej no­rze na sto­sie ak­sa­mi­tów, ob­gry­za­ją­ce­go wo­ło­wy udziec. Tym­cza­sem czło­wiek, przed któ­re­go ob­li­czem sta­nął, był szczu­pły, nie­mal ży­la­sty. Miał twarz wę­drow­ne­go mni­cha, ta­kie­go, co to re­gu­lar­nie nie do­ja­da i sy­pia w szcze­rym polu. I wy­jąt­ko­wo prze­ni­kli­we spoj­rze­nie.

Gry­ghas sie­dział na krzy­wo zbi­tym krze­śle, po­sta­wio­nym pod jed­nym z cen­tral­nych słu­pów. Do­oko­ła pło­nę­ło kil­ka ko­szy z drew­nem, a ich świa­tło nada­wa­ło twa­rzy męż­czy­zny nie­mal asce­tycz­ny wy­gląd.

– Po­dob­no skra­da­łeś się po da­chach – ode­zwał się lek­ko schryp­nię­tym gło­sem.

– Twoi lu­dzie tak po­wie­dzie­li? – Alt­sin do­tknął ręką szkar­łat­ne­go płasz­cza. – Więc jak są­dzisz, dla­cze­go ubra­łem się w coś ta­kie­go...?

– Dla­cze­go?

– Żeby wi­dzie­li z da­le­ka, jak nad­cho­dzę, i żeby ża­den nie spa­ni­ko­wał i nie wy­strze­lił.