Выбрать главу

An­wa­lar wska­zał dwa szty­le­ty le­żą­ce z boku.

– A to?

– To? Pa­miąt­ki ro­dzin­ne. Po­my­śla­łem, że sko­ro już będę się skra­dał – pod­kre­ślił ostat­nie sło­wo iro­nicz­nym uśmiesz­kiem – to przy­naj­mniej we­zmę je ze sobą. Twoi chłop­cy by­li­by roz­cza­ro­wa­ni, gdy­by nic przy mnie nie zna­leź­li, praw­da?

– Będę zga­dy­wał. Przy­sze­dłeś, żeby przy­jąć moją pro­po­zy­cję?

– Nie. Przy­sze­dłem zło­żyć wła­sną.

Roz­ma­wia­li sami. W pro­mie­niu do­brych trzy­dzie­stu stóp nie było ni­ko­go, a gwar set­ki lu­dzi i szum wody w ka­na­łach sku­tecz­nie chro­ni­ły ich przed pod­słu­chi­wa­niem, ale Alt­sin ani przez chwi­lę nie wie­rzył, że Gry­ghas po­zo­sta­je bez ochro­ny. De­li­kat­ne swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi było rów­nie wy­mow­ne jak set­ka świą­tyn­nych dzwo­nów. Gdzieś w po­bli­żu był cza­row­nik, może na­wet kil­ku, któ­rzy pil­no­wa­li bez­pie­czeń­stwa swo­je­go pra­co­daw­cy. Poza tym gdy­by ten wy­su­szo­ny su­kin­kot miał zwy­czaj pro­wa­dze­nia po­ga­wę­dek w czte­ry oczy z każ­dym po­dej­rza­nym osob­ni­kiem, któ­re­go do nie­go przy­pro­wa­dzą, nie prze­żył­by jako an­wa­lar kil­ku mie­się­cy.

– My­śla­łem, że to jed­na z tych pro­po­zy­cji, któ­re nie pod­le­ga­ją ne­go­cja­cjom.

– My­śla­łeś też, że ten du­reń Hun­der i kil­ku osił­ków wy­star­czą, by ją zło­żyć. Nikt nie jest nie­omyl­ny.

– Naj­wy­raź­niej. Więc cze­go chcesz?

– Dwa ty­sią­ce ce­sar­skich, a nie pięć­set. I nie bę­dzie tru­ci­zny. Za­ła­twię to po swo­je­mu. Obaj na tym zy­ska­my.

– Tak są­dzisz?

Wciąż ten sam ton, to samo spoj­rze­nie, ta sama obo­jęt­na mina.

– Tak. Mi­nę­ło­by kil­ka dni, za­nim miał­bym oka­zję, żeby się z Gru­bym na­pić, i kil­ka na­stęp­nych, za­nim­by umarł. Obaj wie­my, że może ude­rzyć wcze­śniej. Jest już nie­mal go­to­wy. To był­by szcze­gól­nie zło­śli­wy żart Pani Losu, gdy­by po­de­rżnął ci gar­dło, żeby po­tem sa­me­mu sko­nać.

– I są­dzisz, że by mu się uda­ło? Po­trze­bo­wał­by ca­łej ar­mii, żeby tu do­trzeć.

– On ma ar­mię. Pięć lat temu trzy­mał w por­cie przy­naj­mniej trzy­stu lu­dzi, a te­raz, gdy do­łą­czy­ła do nie­go resz­ta? Ty­siąc, pół­to­ra ty­sią­ca? Obro­nisz się tu przed taką siłą? Na mie­ście sta­wia­ją pięć do jed­ne­go na Gru­ba­sa.

– Kto po­wie­dział, że ci tu­taj to wszyst­ko, co mam?

– Kto po­wie­dział, że hra­bia do­trzy­ma sło­wa?

Tra­fił ide­al­nie. Gry­ghas szarp­nął się, jak­by do­stał szty­le­tem w brzuch, po­bladł, twarz skur­czy­ła mu się w nie­ład­nym, bli­skim pa­ni­ki gry­ma­sie. Alt­sin usły­szał ostrze­gaw­czy dzwo­nek pod czasz­ką. Spa­ni­ko­wa­ni lu­dzie ro­bią głu­pie rze­czy, zwłasz­cza gdy mają pod ręką kil­ku­set ban­dzio­rów.

– Skąd wiesz?!

Głos też się zmie­nił, nie­bez­piecz­nie zbli­żył do krzy­ku.

– To tyl­ko plot­ka, któ­ra za­czy­na krą­żyć po uli­cach. Po­dej­rze­wam zresz­tą, że Gru­by sam ją roz­pusz­cza. Ale jest sku­tecz­na. Na ra­zie mó­wią tak tyl­ko w por­cie, ale za kil­ka dni bę­dzie ją po­wta­rzać całe mia­sto. Gry­ghas sprze­dał Ligę hra­bie­mu i jego bę­kar­tom z mie­cza­mi na ple­cach. Gdy uwie­rzą w nią nie­zde­cy­do­wa­ne gil­die, na przy­kład Szkut­ni­cy Ombe­lii, to Ce­tron przy­pro­wa­dzi do Wa­rzel­ni pięć ty­się­cy lu­dzi. Ja mogę za­ła­twić spra­wę w dwa, góra trzy dni. Gdy zgi­nie...

Za­wie­sił głos. Nie ma to jak od­po­wied­nia in­to­na­cja. Oczy­wi­ste było, że je­śli Ce­tron zgi­nie, mon­to­wa­ny przez nie­go so­jusz roz­pad­nie się. Po­szcze­gól­ne gil­die będą wal­czyć na wła­sną rękę lub w te pędy po­bie­gną do an­wa­la­ra, od­na­wia­jąc przy­się­gi i ła­sząc się w na­dziei na li­tość. Zło­dziei z Ni­skie­go Mia­sta mógł utrzy­mać w ry­zach tyl­ko na­praw­dę sil­ny przy­wód­ca.

Gry­ghas uspo­ko­ił się, choć lewy po­li­czek wy­krzy­wiał mu ner­wo­wy tik.

– Dla­cze­go chcesz to zro­bić?

Alt­sin osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­trze­bu­ję pie­nię­dzy.

– To za mało. Parę lat temu ucho­dzi­łeś za jego wy­cho­wan­ka, przy­gar­nął cię z uli­cy, na­kar­mił, ubrał, opła­cił na­ukę w szko­le, na­uczył fa­chu... Więc za­py­tam ostat­ni raz i le­piej, żeby od­po­wiedź mnie za­do­wo­li­ła. Dla­cze­go?

– Bo mnie wy­sta­wił. To­bie i two­im zbi­rom. Masz lu­dzi w por­cie, praw­da?

Ostroż­ne ski­nie­nie gło­wą mu­sia­ło mu wy­star­czyć za od­po­wiedź.

– No to za­osz­czę­dzisz na ich wy­pła­cie. Gdy do nie­go po­sze­dłem, Gru­by roz­ma­wiał ze mną wy­jąt­ko­wo dłu­go, na­wet jak na swo­je zwy­cza­je. A na po­że­gna­nie ob­jął i po­wie­dział, że tra­cił na mnie czas z dwóch po­wo­dów. Pierw­szy to sta­ry sen­ty­ment, a dru­gi to na­ucz­ka, któ­rą chciał mi dać. Hun­der w Ka­łuż­ni­ku to była ta na­ucz­ka. I po­ła­ma­ne że­bra. Ten cho­ler­ny tłu­ścioch roz­ma­wiał ze mną tak dłu­go, aż na­brał pew­no­ści, że twoi szpie­dzy nas za­uwa­ży­li. To oczy­wi­ście zna­czy, że wie, kto szpie­gu­je, i naj­pew­niej każe temu ko­muś przy naj­bliż­szej oka­zji po­pły­nąć wpław na dru­gą stro­nę oce­anu. Ale to też zna­czy, że wy­sta­wił mnie na śmierć. Chciał się prze­ko­nać, kto wró­cił do mia­sta, no to się do­wie. Dwa ty­sią­ce ce­sar­skich, to moja cena.

– I do­pu­ści cię na dłu­gość szty­le­tu?

– Po­trze­bu­je każ­de­go czło­wie­ka. A gdy pój­dę do nie­go i opo­wiem o Hun­de­rze, o tym, jak to mu le­d­wo ucie­kłem i po­ka­żę po­ła­ma­ne że­bra, nie po­wi­nien wy­brzy­dzać.

Za­pa­dło mil­cze­nie. Gry­ghas wle­piał w nie­go prze­ni­kli­wy wzrok, ogień trza­skał w ko­szach, cie­nie tań­czy­ły na ka­mien­nych słu­pach, po­sadz­ce, twa­rzy an­wa­la­ra.

– Dwa ty­sią­ce to dużo. Nie za­pła­cił­bym tyle na­wet za księ­cia.

– Księ­cia ła­two po­dejść. Nie jest przy­wód­cą por­to­wych zło­dziei, spo­dzie­wa­ją­cym się szty­le­tu w każ­dej dło­ni, i nie ota­cza­ją go lu­dzie, któ­rzy za­wdzię­cza­ją mu wszyst­ko, co osią­gnę­li. Sam nie dał­bym za nie­go wię­cej jak dwie­ście. Poza tym dla­cze­go kto­kol­wiek miał­by za­bi­jać księ­cia? Zresz­tą te­raz nie ku­pu­jesz śmier­ci Gru­be­go.

– A co?

– Spo­kój i wła­dzę w Ni­skim Mie­ście. Pew­ność, że przez wie­le lat nikt nie za­gro­zi two­jej po­zy­cji. Wła­sne ży­cie wresz­cie.

Ci­sza. Wró­ci­ła bez­na­mięt­na mina, spo­kój i obo­jęt­ność.

– A skąd ci przy­szło do gło­wy, że wła­dza w Ni­skim Mie­ście musi wy­glą­dać tak jak do tej pory? – do­bie­gło z tyłu.

Ktoś przy­ło­żył zło­dzie­jo­wi mię­dzy ło­pat­ki dzban, w któ­rym tkwił rój wście­kłych szer­sze­ni. Pra­wie pod­sko­czył do góry, w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­mał jęk. Od­wró­cił się po­wo­li, tak, aby mieć i an­wa­la­ra, i tego no­we­go gra­cza na oku. Ma­gia, Moc, któ­ra od nie­go pro­mie­nio­wa­ła, była po­tęż­na, tak po­tęż­na, że na­wet pło­mie­nie zda­wa­ły się przy­ga­sać i od­chy­lać do tyłu. Alt­sin rzu­cił okiem na Gry­gha­sa, któ­ry wy­glą­dał, jak­by wła­śnie zo­ba­czył swo­ją śmierć, i zło­dziej nie mu­siał roz­glą­dać się na boki, by wie­dzieć, że lu­dzie an­wa­la­ra gdzieś zni­kli, roz­pro­szy­li się pod ścia­na­mi lub ucie­kli na dach.