Выбрать главу

Każ­de­go moż­na ku­pić, a nie­kie­dy naj­lep­szą mo­ne­tą jest strach.

Na­wet się nie zdzi­wił, gdy obcy wszedł w krąg świa­tła, bły­ska­jąc rę­ko­je­ścią pół­to­ra­ka nad ra­mie­niem.

– Cza­sy Ligi i sta­rych po­rząd­ków do­bie­ga­ją koń­ca, przy­ja­cie­lu. Nie bę­dzie już band rze­zi­miesz­ków za­pro­wa­dza­ją­cych na uli­cach wła­sne pra­wo. Pora to za­koń­czyć, pora, by Pan Bi­tew upo­mniał się o na­leż­ne mu miej­sce i ob­jął to mia­sto swo­im nie­śmier­tel­nym du­chem, aby je oczy­ścić i po­wieść ku chwa­le...

Alt­sin prze­stał słu­chać mniej wię­cej w po­ło­wie dru­gie­go zda­nia. To zna­czy do­cie­ra­ło do nie­go, co ten rzeź­nik hra­bie­go mó­wił, ale szcze­gó­ły wła­ści­wie nie mia­ły zna­cze­nia. Prze­cież jak za­wsze cho­dzi­ło o coś w sty­lu „te­raz my tu rzą­dzi­my”.

Zło­dzie­ja bar­dziej in­te­re­so­wa­ło, w jaki spo­sób su­kin­syn z mie­czem się po­ru­sza, jak sta­wia sto­pę za sto­pą, mięk­ko, lek­ko ugi­na­jąc ko­la­na, jak­by brał udział w po­wol­nym, sfor­ma­li­zo­wa­nym do gra­nic ab­sur­du dwor­skim tań­cu. I jego strój, czar­ne spodnie i ko­szu­la oraz lek­ka, skó­rza­na ka­mi­zel­ka na wierz­chu. Nic, co by go spo­wal­nia­ło, krę­po­wa­ło ru­chy, od­bie­ra­ło kon­tro­lę nad prze­bie­giem star­cia. Jak się sta­je do wal­ki z czymś ta­kim, jak ten ka­wał że­la­za, któ­ry chło­pak ta­skał na ple­cach, trze­ba albo za­ło­żyć peł­ną pły­to­wą zbro­ję, albo wła­śnie po­le­gać na szyb­ko­ści i uni­kach.

Chło­pak... To było od­po­wied­nie sło­wo. Ta twarz chy­ba jesz­cze nie pie­ści­ła się z brzy­twą. Szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat? Mło­dy jak na ko­goś bu­dzą­ce­go aż taką gro­zę.

Tyl­ko że tu nie cho­dzi­ło ani o spo­sób po­ru­sza­nia się, ani o wiel­ki miecz na ple­cach. Cho­dzi­ło o Moc, któ­ra aż pro­mie­nio­wa­ła z po­sta­ci. O aurę Po­tę­gi. I ta Po­tę­ga na­gle za­ci­snę­ła się w pięść.

... wrzask i ło­mot. Wy­cie zda­je się do­cho­dzić ze­wsząd, jak­by na­wet nie­bo i zie­mia krzy­cza­ły. Koń po­trzą­sa łbem, par­ska. Za­pach krwi nie­po­koi na­wet jego, ogie­ra szko­lo­ne­go do wal­ki. Po chwi­li wy­cie milk­nie, roz­pa­da się na po­je­dyn­cze dźwię­ki, brzęk me­ta­lu, skom­le­nie ran­nych, czła­pa­nie ty­się­cy stóp.

Od­wra­ca się i wpa­tru­je w są­sied­nie wzgó­rze. Nie musi tego ro­bić. Wie, gdzie jest Amu­ro­ee – Dłoń Po­cie­sze­nia, lecz wie­dzieć a wi­dzieć to dwie róż­ne spra­wy. Oczy­wi­ście ona wie, że na nią pa­trzy, uno­si w górę za­krwa­wio­ną włócz­nię na znak, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Jej gest jest tak samo zbęd­ny jak jego spoj­rze­nie, bo gdy­by co­kol­wiek było nie tak, od razu by to po­czuł. Ale chce pa­trzeć i chce, by ona o tym wie­dzia­ła. Sio­stra w woj­nie, w rze­zi i w smut­ku.

Na dole, u stóp wzgó­rza, któ­re trze­ba utrzy­mać, pie­cho­ta po­rząd­ku­je szyk. Cięż­kie tar­cze jesz­cze raz two­rzą li­nię, dłu­gie piki wy­ra­sta­ją la­sem nad ich gór­ny­mi kra­wę­dzia­mi. Cof­nąć się o dzie­sięć kro­ków, my­śli, i pięć ty­się­cy lu­dzi robi dzie­sięć kro­ków w tył. Te­raz wróg na­po­tka na swo­jej dro­dze ko­lej­ną prze­szko­dę, bo roz­mię­kły od krwi grunt bę­dzie ucie­kał mu spod stóp.

Roz­to­czył nad nimi swo­je­go du­cha. Czu­je każ­de­go wo­jow­ni­ka z osob­na i czu­je ich jako jed­ność, od­dział. Są jego dzieć­mi, za­przy­się­że­ni i zwią­za­ni, i nie ma ta­kiej siły, któ­ra zła­ma­ła­by ich wier­ność. Trze­ci dzień sto­ją u stóp tego wzgó­rza i od­pie­ra­ją atak za ata­kiem. Z pięt­na­stu ty­się­cy zo­sta­ło pięć, ale dzię­ki temu za­pa­sy wody, któ­re przy­nie­śli, wy­star­czą na dłu­żej. Gdy­by na­dal miał pod sobą pięt­na­ście ty­się­cy, pi­li­by już wła­sny mocz.

Amu­ro­ee też stra­ci­ła więk­szość lu­dzi. Jej Świę­ty Hu­fiec z dzie­się­ciu ty­się­cy skur­czył się do dwóch. Lecz jej obec­ność jest na­dal tak sil­na i pew­na jak trzy dni temu. Dwer­tyss, Han­we’ra, Lan­wee i Kam­ryh przy­by­wa­ją. Są już kil­ka mil od nich. Czu­je w środ­ku spo­koj­ną, twar­dą jak ska­ła pew­ność. Wkrót­ce zgnio­tą wro­ga.

Atak jest pro­wa­dzo­ny tak jak po­przed­nie, z ję­kiem trąb i me­ta­licz­nym sko­wy­tem nie­zna­nych in­stru­men­tów. Nad­cho­dzą ty­sią­ca­mi, bla­do­skó­rzy, o wło­sach tak ja­snych, że pra­wie bia­łych, w pan­cer­zach wy­glą­da­ją­cych jak zro­bio­ne z por­ce­la­no­wych sko­rup. Suną ni­czym fala, bez ładu i skła­du, co jest sprzecz­ne z ich do­tych­cza­so­wą tak­ty­ką. Gdzie się po­dzia­ły rów­ne czwo­ro­bo­ki, któ­ry­mi ata­ko­wa­li do tej pory? Co się zmie­ni­ło?

Prze­no­si wzrok na do­li­nę, któ­rej wyj­ście za­my­ka­ją ską­pa­ne we krwi wzgó­rza, ob­sa­dzo­ne przez nie­go i sio­strę. Ado­euynn tkwi nie­ru­cho­mo do­kład­nie w tym miej­scu, gdzie się ob­ja­wiło. Bla­da kula o śred­ni­cy stu stóp, ja­śnie­ją­ca per­ło­wym bla­skiem. Moc ar­te­fak­tu jest po­tęż­na. Po­trze­bu­je wszyst­kich sił, by po­sta­wić jej ba­rie­rę, by ścią­gnąć wal­kę z płasz­czy­zny star­cia by­tów do po­zio­mu cio­sów mie­czy i to­po­rów. Dzię­ki temu ist­nie­je szan­sa, że te­ren na pięć­dzie­siąt mil wo­kół nie zmie­ni się w kra­ter wy­peł­nio­ny szkli­wem.

Być może, prze­my­ka mu przez gło­wę, być może ono też czu­je ich zbli­ża­ją­ce się ro­dzeń­stwo. Sze­ścio­ro to za­le­d­wie po­ło­wa, lecz i tak dość, by zmu­sić zie­mię, aby otwo­rzy­ła się i po­chło­nę­ła obcą obrzy­dli­wość. Być może ten atak to akt de­spe­ra­cji.

Szy­ko­wać się, grzmi w gło­wach wszyst­kich wo­jow­ni­ków. Trzy li­nie! Piki przed tar­cze! Trzy sze­re­gi!

Pi­ki­nie­rzy prze­my­ka­ją mię­dzy pa­węż­ni­ka­mi, kar­nie zaj­mu­ją po­zy­cję. W bie­gu od­da­ją swo­je ma­nier­ki to­wa­rzy­szom. Nie zdo­ła­ją się wy­co­fać, mają jed­nak osła­bić atak, nie do­pu­ścić, by zwar­ta masa na­past­ni­ków ude­rzy­ła o mur tarcz z ca­łym im­pe­tem, bo mo­gła­by go prze­rwać. Wi­dział to już wie­le razy.

Pierw­szy sze­reg pi­ki­nie­rów klę­ka, dru­gi po­chy­la się lek­ko, trze­ci obu­rącz uno­si broń. Trzy li­nie dłu­gich gro­tów mie­rzą w pier­si ata­ku­ją­cych.

Ude­rze­nie!

Czu­je je na ca­łej li­nii. Fala na­past­ni­ków roz­bi­ja się na pi­kach, na­pie­ra, pierw­sze sze­re­gi giną, lecz ko­lej­ne rzu­ca­ją się na­przód. Prze­my­ka­ją pod i mię­dzy dłu­gi­mi drzew­ca­mi, do­pa­da­ją jego wo­jow­ni­ków, w ruch idą to­po­ry, za­krzy­wio­ne mie­cze, noże. Sto­ją­ce wo­kół na­czy­nia szar­pią się i drżą, od­bie­ra­jąc echo tego ude­rze­nia, falę naj­pierw dzie­siąt­ków, po­tem se­tek śmier­ci. Uspo­ka­ja ich przez Wę­zeł – jesz­cze nie czas.