Выбрать главу

Po­wstrzy­mu­je im­pul­sem Woli pa­ni­kę na pra­wym skrzy­dle, gasi strach, na­peł­nia żyły bi­tew­nym szałem. Pi­ki­nie­rzy, gdy już nie mogą uży­wać głów­nej bro­ni, rzu­ca­ją drzew­ca i z krót­ki­mi mie­cza­mi ska­czą wro­gom do gar­deł. Wal­czą jak de­mo­ny, gdy mie­cze ła­mią się lub grzę­zną w cia­łach, walą ka­mie­nia­mi, heł­ma­mi zdję­ty­mi z głów, du­szą, wy­łu­pu­ją oczy, gry­zą i ko­pią. Prze­sta­ją za­bi­jać do­pie­ro wte­dy, gdy sami pa­da­ją mar­twi.

Lecz jed­ni umie­ra­ją szyb­ciej, a inni wol­niej. O to mu cho­dzi­ło. Wróg do­cie­ra do głów­nej li­nii obro­ny, dłu­gie­go sze­re­gu pa­wę­ży, nie jed­ną zwar­tą masą, lecz wie­lo­ma ma­ły­mi od­dzia­ła­mi. I gi­nie. Nad tar­cza­mi po­chy­la się ko­lej­na li­nia pik, za któ­ry­mi – gdy prze­ciw­nik jest już bar­dzo bli­sko – po­ja­wia się kwiat jego ar­mii, cięż­ka pie­cho­ta uzbro­jo­na w ber­dy­sze, kor­ba­cze na dłu­gich trzon­kach i bo­jo­we cepy. Cios kor­ba­czem, za­da­ny obu­rącz zza cięż­kiej tar­czy, roz­bi­ja heł­my, ła­mie krę­go­słu­py, miaż­dży że­bra.

Krew ob­cych wo­jow­ni­ków jest rów­nie czer­wo­na jak krew jego lu­dzi.

Po­wo­li na­cisk na li­nię tarcz ro­śnie. Pa­węż­ni­ków do­bie­rał sta­ran­nie, wszy­scy to ni­skie, krę­pe, lecz sil­ne jak woły chło­py, a prze­cież te­raz mu­szą za­pie­rać się z ca­łych sił, by nie ro­ze­rwać szy­ku. Ber­dy­sze, cepy i kor­ba­cze raz za ra­zem uno­szą się i opa­da­ją, uno­szą i opa­da­ją, cią­gnąc za sobą war­ko­cze krwi i strzę­py ciał. Zda­je się jed­nak, że to za mało, bo eh­lu­re­ho­wie prą na­przód, jak gdy­by nie za­le­ża­ło im na wła­snym ży­ciu. Ze szczy­tu wzgó­rza wi­dzi ich twa­rze o ostrych ry­sach, w któ­rych ko­ści po­licz­ko­we i pod­bród­ki wy­glą­da­ją tak, jak­by ukształ­to­wa­no je ude­rze­nia­mi dłu­ta kiep­skie­go rzeź­bia­rza. I pla­my czer­ni wy­peł­nia­ją­ce jamy oczo­do­łów. Są do­sko­na­ły­mi wo­jow­ni­ka­mi, a te­raz zmie­nia­ją się w be­stie.

Przed ścia­ną tarcz utwo­rzy­ła się już war­stwa mar­twych i umie­ra­ją­cych nie­przy­ja­ciół, któ­rzy nie mogą upaść, bo na­stęp­ne sze­re­gi prą na­przód zbyt moc­no. Li­nia jego wojsk za­czy­na się chwiać.

„Pięć kro­ków w tył!”.

Pa­węż­ni­cy od­ry­wa­ją się od wro­ga i sze­re­gi mar­twych wresz­cie walą się na zie­mię. To po­wstrzy­mu­je na chwi­lę im­pet na­tar­cia.

Nim mi­nie sto ude­rzeń ser­ca, musi znów wy­dać roz­kaz wy­co­fa­nia się.

A po pięć­dzie­się­ciu – ko­lej­ny.

Za każ­dym ra­zem skra­ca li­nię obro­ny, bo nie wszyst­kim wo­jow­ni­kom uda­je się ode­rwać od nie­przy­ja­cie­la. Nie­któ­rzy zo­sta­ją i giną. Oce­nia, że stra­cił już ko­lej­ny ty­siąc lu­dzi, a każ­dy z nich był na swój spo­sób bez­cen­ny. Jed­nak trze­ba było po­wstrzy­mać na­jeźdź­ców, a te­raz zro­bi wszyst­ko, by śmierć dziel­nych lu­dzi nie po­szła na mar­ne.

Się­ga ku Amu­ro­ee, tym ra­zem Wolą. Nie jest źle, jej wzgó­rze jest bar­dziej stro­me, ła­twiej się bro­nić, a wróg nie może ro­ze­rwać li­nii obro­ny samą masą, bo ta masa wła­śnie dzia­ła prze­ciw nie­mu. Ata­ku­ją­cy śli­zga­ją się po na­mok­nię­tych zbo­czach i zsu­wa­ją w dół. Do­brze.

Czu­je zmę­cze­nie swo­ich lu­dzi, każ­dą tar­czę cięż­szą od młyń­skie­go ka­mie­nia, każ­dy to­pór, miecz i włócz­nię, któ­re nie­mal nie dają się już pod­nieść do cio­su. Wal­czą trzy dni i trzy noce bez od­po­czyn­ku, pod­trzy­my­wa­ni tyl­ko Wolą. Lecz na­wet Wola może nie wy­star­czyć.

I wte­dy, gdy musi ich cof­nąć o ko­lej­ne pięć kro­ków, czu­je ich. Zie­mia drży. Trzę­sie się jak w ata­ku go­rącz­ki. A w tym drże­niu jest ło­skot, grzmot i tę­tent. Dzie­sięć ty­się­cy cięż­kiej jaz­dy wali dro­gą mię­dzy wzgó­rza­mi i ude­rza w bok ata­ku­ją­cych. Lan­wee – Bia­ła Strza­ła, wy­prze­dził resz­tę, by wspo­móc obro­nę.

Tę­sk­ni­li­ście? Od­sy­ła mu po­brzmie­wa­ją­ce kpi­ną prze­cze­nie. Tę­sk­nić? Za ka­wał­kiem wła­snej du­szy?

Niby po co?

Nie zdo­łał ustać na no­gach. Na­gle coś się sta­ło z po­sadz­ką, któ­ra ru­szy­ła mu na spo­tka­nie, a spo­sób, w jaki o nią wal­nął, po­wi­nien przejść do le­gen­dy. Jak­by ktoś jed­nym ru­chem pod­ciął mu wszyst­kie ścię­gna. Su­szo­ne mię­so i cie­pła woda wy­rwa­ły się z żo­łąd­ka przez na wpół otwar­te usta.

Co się z nim, na li­tość Wiel­kiej Mat­ki, dzia­ło?! Moc bi­ją­ca od tego gów­nia­rza we­pchnę­ła go wprost w ob­ję­cia... cze­goś. To wspo­mnie­nie było inne. Tym ra­zem nie czuł chłod­nej, pod­szy­tej po­gar­dą nie­na­wi­ści, nie czuł chę­ci mor­du. To była zwy­kła, nor­mal­na bi­twa, któ­rą na­le­ża­ło wy­grać, lecz w któ­rej tak­że śmierć każ­de­go czło­wie­ka mia­ła zna­cze­nie. Tym ra­zem... ża­ło­wał każ­de­go za­bi­te­go, Woli uży­wał ra­czej jako wspar­cia mo­ra­le niż na­rzę­dzia do ła­ma­nia du­cha, a lu­dzie wal­czy­li i gi­nę­li... dla nie­go.

Ostrze do­ty­ka­ją­ce kar­ku było go­rą­ce, jak­by do­pie­ro co wy­ję­to je z pa­le­ni­ska.

– Tak są­dzi­łem – głos zda­wał się wy­peł­niać cały ma­ga­zyn. – Nie je­steś zwy­kłym rynsz­to­ko­wym szczu­rem. Więc kim? Co ucze­pi­ło się tego ka­wał­ka łaj­na, któ­ry na­zy­wasz du­szą? Kogo przy­wlo­kłeś tu zza Mro­ku? Och, gdy­bym miał wię­cej cza­su, po­pra­co­wał­bym nad tobą tak, że wy­pluł­byś płu­ca, pró­bu­jąc od­po­wie­dzieć na wszyst­kie moje py­ta­nia. Wstań!

Alt­sin na­gle od­zy­skał wła­dzę w koń­czy­nach. I rów­nie na­gle od­krył, że nie czu­je ani oszo­ło­mie­nia, ani zmę­cze­nia, ani tę­pe­go bólu po­ła­ma­nych że­ber. I że wi­dzi ota­cza­ją­cą chło­pa­ka mięk­ką, sza­rą aurę, jak­by coś z nie­go pa­ro­wa­ło.

Wstał po­wo­li, dy­sząc cięż­ko i chwie­jąc się na no­gach. Się­gnął do za­pię­cia płasz­cza. Je­den ruch i trzy­mał go w ręku, zwi­nię­ty w kłąb. W tej sa­mej chwi­li z da­chu do­biegł ich prze­cią­gły, alar­mo­wy okrzyk. Ry­chło w czas.

– Wi­dzę, że resz­ta por­to­wych ścierw po­sta­no­wi­ła po­szu­kać chwa­ły w wal­ce. – Mło­dzik stał trzy jar­dy od nie­go, ścią­gnię­ty z ple­ców miecz trzy­mał jed­ną ręką, od­chy­lo­ny w bok. – To na­wet le­piej, niż mo­głem są­dzić, za jed­nym za­ma­chem po­zbę­dzie­my się więk­szo­ści z nich.

Alt­sin od­chrząk­nął i wy­pluł kulę lep­kiej, kwa­śnej fleg­my. Wi­dział go. WI­DZIAŁ go. Nie tyl­ko jako syl­wet­kę oświe­tlo­ną drżą­cy­mi pło­mie­nia­mi. Wi­dział wy­raź­nie, ni­czym w peł­nym słoń­cu, każ­de drgnie­nie twa­rzy, cień na dnie źre­nic, pra­cę dło­ni za­ci­śnię­tej na rę­ko­je­ści.