– Sarden...
– Nie martw się o dziewczyny, kha-dar. Każda z nich też ma swoje tajemnice. Dobrze wybrałeś.
Ruszył przed siebie. W miarę jak się oddalał, jego sylwetka zdawała się...
– Kailean! – Laskolnyk trącił ją w ramię. – Robota czeka.
Nie skomentował zajścia ani słowem.
– Ty i Daghena dołączycie do czaardanu Wethorma. Stracił więcej ludzi. Rozdzielamy się tutaj. Wy pojedziecie od wschodu, my od zachodu. Starajcie się nie rozpraszać w mieście. Jeśli bogowie pozwolą, spotkamy się przy rynku. W drogę!
* * *
Starajcie się nie rozpraszać. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Lithrew było tak naprawdę plątaniną uliczek i zaułków wciśniętych między najróżniejsze, stawiane bez ładu i składu budynki. Jeśli wjechało się w te uliczki, nie sposób było poruszać się inaczej jak gęsiego, koń za koniem. Nierozpraszanie się było dla oddziału jazdy w praktyce niewykonalne.
Gdy zbliżali się do miasta, okazało się, że sytuacja nie jest tak zła, jak wyglądała w pierwszej chwili. Płonęły składy Kewersa i kilka stajni położonych na obrzeżu. Większość domostw była nienaruszona. Szary piaskowiec, z którego wzniesiono ich ściany, trudno się palił.
Pierwsze ślady walki zobaczyli zaraz po wjechaniu do miasta. W uliczce stał koń. Bojowy ogier z se-kohlandzkim siodłem umazanym krwią. Lithrew umiało kąsać i trzeba było czegoś więcej niż kilkudziesięciu Jeźdźców Burzy, żeby wyrwać mu zęby.
To coś więcej znaleźli chwilę potem. Czaardan Wethorma rozpadł się już na kilka grup, każda z nich na własną rękę próbowała dostać się na rynek. Kailean i Daghena trzymały się razem, towarzyszyło im trzech miejscowych ochotników, którzy bez szemrania zaakceptowali, że rozkazy wydają im jakieś dziewczyny. W końcu obie były od Laskolnyka.
Kailean znała miasto, spędziła tu kilka ostatnich lat, powinna umieć przejechać przez nie z zamkniętymi oczami. Teraz wiatr wpychał gęsty, smolisty dym pomiędzy uliczki, ograniczając widoczność do kilkunastu kroków, ale nie chodziło tylko o to. Miała wrażenie, że coś porobiło się z przestrzenią, z odległościami. Uliczka, która powinna mieć kilkanaście kroków, wiodła ich przez kilkadziesiąt uderzeń kopyt w przód, by nagle skończyć się ślepą ścianą. W Lithrew, które pamiętała, nie było takiego miejsca. Jeden z ochotników jęknął i załkał cicho, po kwadransie błąkania się po rodzinnym mieście był już w pół drogi do paniki.
– Wy dwaj! Na lewo! Zobaczcie, czy jest wolna droga. – Nie miała zamiaru pozwolić im na bezczynność, Laskolnyk zawsze powtarzał, że jak nie wiadomo, co się dzieje, to trzeba przynajmniej znaleźć ludziom coś do roboty. – Dag, czujesz?
Czarnowłosa skinęła głową.
– Czary, potężne. Jak na Uroczysku, tylko inne. Ktoś próbuje nam mącić w głowach. Amulety zachowują się dziwnie.
Rzeczywiście, kości, pióra i woreczki, którymi obwiesiła siebie i konia, kołysały się lekko, ale w asynchronicznym rytmie, jakby każdym bawiła się inna para małych dłoni.
Nagle rozległo się dzikie rżenie i ze ściany wypadł spieniony koń. Roztrącił ich wierzchowce i spróbował przejść w cwał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, potknął się, raz, drugi, i zarył chrapami w ziemię. Jeździec, wyrzucony z siodła, przeleciał kilka jardów i gruchnął na ubity trakt. Martwy. Błyskawica. Z pleców sterczały mu drzewca bełtów.
Ściana zrobiła się przejrzysta i rozwiała się w powietrzu jak ciemny opar. Uliczka wychodziła na niewielki, wysypany piaskiem placyk. Kilka pochodni zatkniętych w ścianach najbliższych budynków dawało dość światła, by przyjrzeć się stojącemu pośrodku placu mężczyźnie. Ubrany był jak zamożny kupiec, w zielenie i granaty, pochylał się właśnie nad rozciągniętym na ziemi ciałem. W prawej dłoni trzymał krótki, prosty nóż.
Leżący na mokrym od krwi piasku był młodym Se-kohlandczykiem. Żył jeszcze, oddychał chrapliwie, próbując odczołgać się na plecach od górującej nad nim, ciemnej postaci. Przez chwilę Kailean miała wrażenie, że patrzy na jakieś malowidło, mitologiczną scenę z czasów Wojen Bogów, przedstawiającą stwora Niechcianych pochylonego nad ofiarą.
Bo mężczyzna, mimo świetnego stroju, lśniących butów, śnieżnobiałych mankietów i kołnierza, nie był człowiekiem. Twarz górująca nad leżącym była wielka, napuchnięta, kanciasta, jakby kości czaszki zostały połamane i byle jak złożone na nowo. Jego skóra błyszczała metalicznie, wargi skurczyły się, odsłaniając zęby. Zamiast nosa widniała druga para ust, okrągłych, okolonych szpiczastymi, czerwonymi zębami. Oczy wyglądały, jakby wypełniała je smoła.
Pomiotnik. Mężczyzna był Pomiotnikiem, który zbyt głęboko sięgnął w Mrok i został wypaczony. Na ich widok uniósł głowę i uśmiechnął się. Oboma ustami.
Daghena spięła konia i pierwsza wypadła na plac. Pomiotnik wyprostował się, czary zawirowały wokół niego w ciemnych, czarnych pasmach i uderzyły w dziewczynę.
Kailean jako dziecko uwielbiała bawić się dmuchawcami. Zrywała ich całe pęki i dmuchając co sił w płucach, rozsiewała na wszystkie strony maleńkie nasionka. To wspomnienie przemknęło jej przed oczami, gdy czar uderzył w Daghenę. Dmuchawiec trafiony porywem mocnego wiatru. Koń i dziewczyna zatrzymali się w pół skoku, wiszące na nich amulety szarpnęły się nagle, jakby targnięte potężnym powiewem, po czym pofrunęły w tył, ciągnąc za sobą smużki dymu. Daghena krzyknęła, tylko raz.
Kailean wyminęła towarzyszkę, kopyta Toryna zapadały się w miękki piasek, ale to go nie zwolniło, w dwa uderzenia serca byli przy czarowniku. Mężczyzna zwinnym, wężowym ruchem odsunął jej się z drogi, zachodząc z lewej. Nie próbowała ciąć szablą, wyrwała nogę ze strzemienia i kopnęła go w pierś, wkładając w cios masę i pęd konia. Wstrząs omal nie zrzucił jej z siodła, ale było warto. Pomiotnik poleciał do tyłu, jakby otrzymał cios oblężniczym taranem, uderzył w ścianę pobliskiej stajni i zaczął się po niej osuwać, wydając zduszony jęk. Nie dotarł do ziemi, strzała o barwionych na zielono piórach brzęknęła Kailean koło ucha i przyszpiliła go do muru. Nie czekała, co będzie dalej, zeskakiwała już z siodła i w głębokim wypadzie cięła poziomo, trochę za głęboko, bo ostrze zgrzytnęło o kamień, ale to nie miało znaczenia. Głowa Pomiotnika pofrunęła w ciemność.