Jedyną rzeczą, która powstrzymała wcześniej Cetrona, był fakt, iż Gryghas obsadził swoimi ludźmi kilka magazynów i nikt nie wiedział, w którym znajdował się naprawdę.
Altsin wyszedł wtedy od Grubego, pospacerował po porcie, wypił kilka piw, zjadł dobry obiad i wrócił z własnym planem. Powiedział, że pójdzie do Gryghasa w czerwonym, widocznym na milę płaszczu, aby ludzie Cetrona, obserwujący ich z bezpiecznej odległości, mogli od razu ustalić, do którego magazynu go zabiorą. I że dla pewności wszyje pod poszewkę kilka woreczków z alchemicznym proszkiem, który paląc się, zmienia barwę płomieni. Używano go do nocnej sygnalizacji między statkami na morzu. Jeśli będzie miał możliwość, to wewnątrz magazynu podpali płaszcz i tak zasygnalizuje ich pozycję. Dzięki temu po wyłamaniu wrót ludzie Grubego nie mieli problemów, by go odnaleźć w olbrzymim budynku.
A wraz z nim Gryghasa.
Plan doskonały. Imperialne Szczury powinny się od nich uczyć.
Potem wymienił swoją cenę.
Pięćset cesarskich.
Za taką kwotę znajdzie ludzi, którzy wyrwą mu z głowy demona.
Zdesperowani ludzie powinni korzystać z każdej nadarzającej się szansy.
Gruby właśnie mówił coś do niego, coś o pozostaniu w mieście razem z nim i robieniu porządków. Każdy może mieć własne marzenia.
– Moje pieniądze? – Ałtsin przerwał mu, unosząc dłoń.
– Dostaniesz. Tak jak się umówiliśmy.
– Dobrze. Masz miskę z wodą na tej łajbie?
– Coś znajdę.
– Przynieś mi ją. Chcę obmyć twarz. A potem wysadzisz mnie na nabrzeżu. A gdy prześlesz mi złoto, to zostawisz w spokoju. To nie jest moja wojna, Cet, nie moja sprawa.
Przymknął powieki. Cisza, która zapadła nad jego głową, była bardziej niż wymowna. Gruby nie odzywał się przez resztę drogi, patrzył tylko, jak Altsin zmywa krew z twarzy, pakuje swoje rzeczy i szykuje się do zejścia na ląd. Barka, pchana pięćdziesięcioma wiosłami, szybko dotarła do głównego portu.
Altsin zeskoczył na ciemne nabrzeże i odwrócił się do byłego patrona.
– Nie zmuszę cię do niczego – głos Cetrona był spokojny, obojętny.
– Nie. Nie zmusisz. Nigdy tego nie robiłeś. Wolałeś, żeby ludzie szli za tobą sami, niż ciągnąć ich uwiązanych na powrozach. Będziesz dobrym anwalarem. I Cetron...
– Co?
– Ja też lubię to miasto. Więc... jeśli zacznę się dziwnie zachowywać... jeśli usłyszysz, że robię rzeczy, których nie powinienem... których na pewno bym nie zrobił... Przyślij do mnie ludzi. Dobrych ludzi. Najlepszych, jakich będziesz miał. Nie żałuj na nich złota.
Ukrył się w cieniu, zanim Gruby zdążył zareagować.
Rzeka wspomnień
Procesja ciągnęła się w nieskończoność. Milczący, poważny tłum zablokował ulicę na całej szerokości i sunął noga za nogą w stronę świątyni. A przecież minęła już prawie godzina, odkąd Miecz przeniesiono pod jego oknem. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek to tak wyglądało. Owszem, sześć lat temu Droga Poświęcenia gromadziła tysiące ludzi, ale nigdy aż tylu. I nigdy procesja nie wyglądała tak... śmiertelnie poważnie. Niemal czuło się zgromadzone w tłumie napięcie.
Altsin odwrócił się od okna i ruszył w stronę łoża. Prawdziwego, z baldachimem, atłasową pościelą i materacem, który kosztował więcej niż miesięczny zarobek kapitana sporej galery. Gruby dotrzymał słowa, w podziemnym skarbczyku kamienicy spoczywało kilkaset srebrnych orgów, część zapłaty za głowę Gryghasa. Pięćdziesiąt cesarskich wymienił na srebro niemal natychmiast, bo tylko głupiec afiszuje się z pieniędzmi bez potrzeby. Resztę, czterysta pięćdziesiąt cesarskich złotych orgów, umieścił w trzech różnych bankach, za każdym razem na inne nazwisko. Grał, znów grał rolę, która miała mu dać szansę przeżycia najbliższych miesięcy. Altsin Awendeh – złodziej, sztylet do wynajęcia, wędrowny pisarz czy marynarz, nie przeżyłby kilku dni z pięcioma setkami cesarskich przy sobie. Ale Damier-hyd-Mawee, przedstawiciel gildii kupieckiej z północnego Henwer, zainteresowanej sprzedażą drewna w Ponkee-Laa, miał już spore szanse.
Najlepsza kryjówka to taka na widoku.
Złodziej wyciągnął się na łożu, zakładając ręce pod głowę, i zaczął podziwiać tańczące na baldachimie delfiny. Po chwili posłał im kwaśny uśmiech. Kłopoty, tak zaczynał już o tym myśleć, nie: doprowadzające go powoli do szaleństwa koszmary, majaki, wciągające w obłęd w środku dnia, ale ledwo kłopoty. Coś jak wstydliwa choroba, przywleczona po wizycie u taniej dziwki. Wystarczyło, że demon przez miesiąc nie dawał znaku życia, wystarczyło trzydzieści spokojnie przespanych nocy i trzydzieści dni bez najmniejszej wizji, a zaczynał uważać, że po prostu padł ofiarą zwykłego przemęczenia, rozchwiania umysłu, które właśnie, pod wpływem przeżyć w Warzelni, minęło. Może ten krwotok z nosa i uszu uwolnił nadmiar krwi z mózgu i jest już wyleczony? Może nie musi wcale szukać pomocy u czarowników czy kapłanów?
Miesiąc. Nie pamiętał już, kiedy miał tyle spokojnych nocy za sobą.
Ale... Nie śnił. A może śnił, lecz nie pamiętał żadnego snu. Niczego. Kładł się do łoża, zamykał oczy i po chwili otwierał je, a słońce zaglądało w okna. Był wypoczęty i rześki, lecz noce umykały jego pamięci. I... tracił kawałki dnia. Maleńkie fragmenty, ledwo uderzenie serca czy dwa, ale przyłapał się na tym już kilka razy. Nalewał wino do kryształowego kielicha, powoli, by nacieszyć oczy ciemnym karminem tańczącym między ściankami – i nagle szkarłat wypełniał kielich po brzegi i wylewał się na obrus. Zadawał pytanie o drogę chłopakowi na ulicy, ten wskazywał dłonią, zaczynając tłumaczyć, a potem w pół słowa milkł i jego ręka tkwiła przed nosem Altsina, wyciągnięta po drobną monetę. Albo złodziej nachylał się, żeby pacnąć natrętną muchę, siedzącą na stole, i uderzał w puste miejsce, a owad brzęczał gdzieś po drugiej stronie pokoju.