Być może tak długo żył w strachu przed demonem, że teraz własna pamięć płatała mu figle.
Albo ten znalazł sposób, by ukryć swoją obecność.
Dziś rano podjął decyzję. Musi sprawdzić, musi wiedzieć, co się dzieje – bez względu na koszty. Istniał ktoś, kto mógł mu pomóc.
Jawynder.
* * *
Wyspa się nie zmieniła: wciąż była to ta sama kamienna ostroga wbita w nurt rzeki, ta sama rachityczna trawa i ta sama sklecona z byle czego chatynka. Dym, unoszący się przez dziurę w dachu, informował, że jasnowidz jest u siebie.
Altsin podszedł do wiszącego na skórzanych zawiasach wieka starej skrzyni, które u Jawyndera pełniło funkcję drzwi, i bezceremonialnie wpakował się do środka. Jednego nauczył się przez te wszystkie lata. Jeśli starzec nie chciał z kimś rozmawiać, chatka była pusta. Słup dymu z paleniska stanowił po prostu zaproszenie.
W kociołku, stojącym na trójnogu nad małym paleniskiem, bulgotała zupa. Jawynder kucał pod ścianą i zawzięcie grzebał w kilku woreczkach.
– Siadaj tam, na tej skrzyni. Tylko niczego nie ukradnij.
To by było na tyle, jeśli chodzi o powitanie.
– Nie sądzę, żebyś miał tu cokolwiek cennego.
– Na pewno nic tak cennego jak pięćset cesarskich.
– Wieści szybko się rozchodzą. – Złodziej przycupnął na skrzyni. – Co gotujesz?
– Zupę. Trochę wołowiny, marchwi, grochu, fasoli. – Jawynder podszedł do kociołka i wrzucił do wywaru garść ziół. – Po zjedzeniu twoje bąki słychać w całym mieście, ale za to jelita dobrze pracują.
– Wczoraj też taką jadłeś, czy to tylko burza przechodziła?
– He, he. Dobre. Coś w stylu starego Altsina, chłopaka z portu, złodzieja i zabijaki, myślącego czasem żołądkiem, czasem rozporkiem, a czasem – jasnowidz stuknął się w pierś – tym. Ale prawie nigdy głową. Tylko że ten chłopak umarł. Baron Ewennet-sek-Gres zabił go w pojedynku, choć sam przypłacił to życiem. A pytanie, kto wrócił do miasta, pozostaje bez odpowiedzi.
Altsin pochylił się i wyciągnął dłonie w stronę ognia.
– Nie pierwszy raz je słyszę. Cetron też miał wątpliwości, a jednak przystał na mój plan.
– On na twój czy ty na jego? Nieważne. Ten wasz szalony pomysł przeszedł już do legendy, całe miasto nieprzerwanie o nim opowiada. Ostatnia wersja jest taka, że Cetron zaatakował magazyny flotą dwudziestu pełnomorskich galer, rzucając przeciw Gryghasowi tysiąc portowych bandytów. Liga ma nowego anwalara, a ci, którzy się sprzeciwiali, żrą muł z dna portu. Cetron wie, że ma mało czasu, i dlatego nie traci go na zbyt długie negocjacje. Kto nie z nim, ten przeciw Lidze, i takie tam. Chyba się za bardzo przejmuje.
– Doprawdy?
– Chłopcze – Jawynder usiadł po drugiej stronie ogniska, wyciągnął z cholewy drewnianą łyżkę i zamieszał w kociołku – Liga Czapki miała już różnych przywódców. Niektórzy z nich byli nawet gorsi niż Gryghas. Niektórzy byli lepsi niż Cetron. I przetrwała. Terleach ze swoimi Prawymi jej nie zniszczy, bo jest na to za słaby. Musiałby zrównać miasto z ziemią.
– Jesteś pewien?
– A czego dzisiaj można być pewnym? Nawet wschodu słońca nie za bardzo. – Oczy ślepca spoczęły na chwilę na Altsinie, a usta wykrzywił mu dziwny grymas. – Ale Liga Czapki jest jak woda, to bardziej idea niż prawdziwa organizacja. Nawet jeśli hrabia wyłapie wszystkich złodziei i morderców w mieście, ich miejsce zajmą następni. I stworzą następne gildie, które będą potrzebowały następnego anwalara. Już tak bywało. I z pewnością kiedyś znów będzie. To... dość naturalny proces, po prostu bez Ligi w mieście krew wypełniałaby ścieki dzień i noc, wszyscy walczyliby o wpływy ze wszystkimi i wyrzynali się nawzajem, i tak bez końca. A przecież we wszystkich rejonach Wszechrzeczy istnieje dążenie do zachowania równowagi. Inaczej zamiast tego – zatoczył ręką po chatce – mielibyśmy kipiący ogniem chaos.
Altsin rozejrzał się. Ściany z resztek skrzyń i potrzaskanych desek, parę żerdzi podtrzymujących płócienne zadaszenie, skrzynia, na której siedział, dwie stare beczki, posłanie ze sterty starych foczych skór i gliniane klepisko, pośrodku którego wygrzebano dołek na ogień.
– Tak. Jest dużo lepiej.
– Sarkazm nigdy na mnie nie działał, Altsin. Powinieneś o tym pamiętać. Czy Cetron wie, że zabiłeś jednego z Prawych?
Złodziej przestał się ironicznie uśmiechać.
– Nie... nie wiem... nie rozmawiał ze mną na ten temat.
– Głupiec. I nie mówię o Grubym. Gdy znaleźli was w magazynie, ciebie i Gryghasa, nikogo innego nie było w pobliżu. Wasza walka... Twoja i tego gołowąsa... to jakby ktoś ciemną nocą podpalił skład alchemiczny. Każdy jako tako uzdolniony w tym mieście wyczuł, że doszło do starcia dwóch potężnych Mocy. Czarodzieje i kapłani zachodzą tylko w głowę, co takiego tam dokładnie zaszło, i szukają śladów tych, którzy są za to odpowiedzialni. – Jawynder uśmiechnął się. – Niestety, na próżno. Moc znikła, jakby jej nigdy nie było, a ciało Prawego ulotniło się, choć sądzę, że mają z tym coś wspólnego ludzie hrabiego, którzy dotarli do magazynów zaraz po was. Ale to, że Cetron go nie znalazł, gdy tam wkroczyli...
– Było ciemno...
– Tak, ciemno. Nieważne. W każdym razie hrabia wycofał swoich ludzi z miasta, bo wie tylko tyle, że stracił w walce z garścią bandytów jednego ze swoich chłopaczków. A przecież wcześniej Prawi masakrowali każdego, kto stanął im na drodze. Zbiry poprzedniego anwalara szczały po nogach na sam ich widok. A tu niespodzianka – bach! – i jest trup.
Jasnowidz zamieszał w kociołku, podniósł łyżkę do ust, mlasnął.
– Dobre. Lepsze niż wczoraj. I teraz pytanie, które zadaje sobie hrabia, brzmi, czy Cetron sprowadził do pomocy jakiegoś potężnego maga? Pokłonił się któremuś z naszych licznych bóstw i co ważniejsze, czy został wysłuchany i ma poparcie jego kapłanów? Nie wszystkim w smak rosnąca w potęgę Świątynia Reagwyra. Lecz nikt nie potrafił rozpoznać, jaki aspekt został użyty w magazynach, a może było ich kilka? Może to zatem kilku czarowników? Jeśli Gruby tak szybko poradził sobie z jednym Prawym, to czy ośmieli się uderzyć na dwóch lub trzech? Bendoret Terleach myśli jak generał prowadzący kampanię. Dopóki nie pozna prawdziwej siły przeciwnika, dopóty nie podzieli swoich ludzi. Jego chłopcy siedzą w Świątyni Reagwyra i czekają. A on szykuje się do starcia.