Starzec się wyszczerzył.
– Próbujesz mnie wziąć na ambicję? Uliczny złodziejaszek, który wyobraża sobie, że jest kimś ważnym. Ale skoro już jesteśmy przy snach. Jest miejsce, w którym być może uda mi się pokazać ci, czego nie pamiętasz. Tylko czy na pewno chcesz to zobaczyć?
– Daleko stąd?
– Kilka mil w górę rzeki. Stare ruiny. Będzie trzeba wiosłować.
Altsin wstał.
– Masz łódź dla dwóch osób?
* * *
Dopłynęli dopiero w samo południe, wiosłując na zmianę. Jawynder przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, ale też i złodziej nie miał ochoty na rozmowę. Elharan była w tym miejscu wyjątkowo niespokojna, pełna wirów, wstecznych prądów, podstępnych łach piasku. To głównie dlatego przystań dla barek zbudowano nieco powyżej ujścia, sama gardziel rzeki była zbyt nieprzewidywalna, by powierzyć jej cenne towary. I dlatego wiosłowanie pod prąd przypominało wspinaczkę po oblodzonym zboczu, trzy jardy w przód, dwa do tyłu. Pod koniec zmieniali się z Jawynderem po kilkudziesięciu pociągnięciach wiosłami.
Nagle, na środku rzeki, jasnowidz przestał wiosłować, wyciągnął spod siedziska małą kotwiczkę i wrzucił ją w nurt.
Rzeka zniosła ich znów w tył, po czym kotwiczka złapała grunt i zatrzymali się, dziobem pod prąd.
– Ciężko – sapnął starzec, wciągając wiosła do łódki. – Ciężej niż ostatnio. Sam nie dałbym rady.
Altsin łapał oddech, koszula lepiła mu się do ciała, pot szczypał w oczy. Nie pamiętał już, kiedy był tak zmęczony.
– I co? Gdzie to miejsce?
– Wstań, rozejrzyj się.
Złodziej wstał.
– No i? Tam, na brzegu? To dobre ćwierć mili.
– Właśnie...
Cios wiosłem w przeponę był tak zaskakujący, że Altsin nawet nie zdążył pomyśleć, by go zablokować. Zgiął się, powietrze uciekło z płuc, ból dopadł go po chwili, już za burtą.
Rzeka zamknęła mu się nad głową, odruchowo spróbował złapać oddech, woda wdarła się do nosa i ust.
Wynurzył się, zamachał rękami, kaszląc i plując, złapał pierwszą rzecz, która wpadła mu w rękę.
Wiosło.
Jawynder trzymał je, stojąc na rufie łodzi i patrząc, tak, patrząc na niego swoimi białymi oczami. Nie dyszał już ani nie sapał.
– Pełno tu wirów i prądów, które potrafią miotać statkiem jak łupinką, przy dnie są wielkie kamienie, muł, zatopione drzewa, śmieci przyniesione z górnego biegu rzeki, w które łatwo się zaplątać. Właściwie rację mają ci, którzy nazywają ten odcinek „Rzeką Łez”. Dużo ich wylano po głupcach, którzy próbowali tu pływać.
Starzec, widząc, jak złodziej otwiera usta, uniósł rękę.
– Ciii, nic nie mów. Nie trać sił. powiedziałem, że spróbuję ci pokazać, co kryją twoje sny. A właściwie pokaże ci to rzeka. I oceni. A jeśli okażesz się czymś paskudnym, parszywym, niewartym istnienia, zabije. Poddaj się jej, całkowicie. A jeśli przeżyjesz... na południe stąd są słone bagna, na ich skraju rośnie kępa drzew. Jedyna w okolicy. Będę tam czekał.
Rzucił wiosło, a AItsin odruchowo uczepił się go obiema rękami – i niemal natychmiast poszedł na dno. Coś złapało go za nogi i pociągnęło w dół. Jakby był zasysany przez paszczę olbrzymiej, żerującej w głębinach ryby.
Uderzył o dno z taką siłą, że puścił wiosło. Wir obrócił nim, przeciągnął po piachu i żwirze, złodziej zaczepił o grubą gałąź. Koszula na grzbiecie rozdarła się i nagle ta sama ryba-bestia pociągnęła go w górę.
Wypłynął, zamachał rękami, zaczerpnął tchu, wrzasnął i znów poszedł pod wodę.
W porównaniu z tym wirem objęcia poprzedniego były jak delikatna pieszczota drogiej kurtyzany. Teraz AItsin walnął głową o głaz, został uniesiony w górę, wykręcony w dwie strony jednocześnie, jakby był sztuką bielizny, wyżymaną przez praczkę, uderzył o kolejny kamień, i to tak, że całe powietrze uszło mu z płuc. Elharan zdawała się tylko na to czekać. Zakręciła nim, obróciła plecami w dół i przycisnęła do dna. Miał wrażenie, że na piersi i nogach przysiadła mu grupa specjalnie do tego wynajętych osiłków. Złodziej wczepił się palcami w żwir, podciągnął kolana, odbił w górę, rzeka złapała go w połowie drogi do powierzchni i pociągnęła z powrotem.
Niewiele widział, woda była mętna od niesionych śmieci, dno, głazy, poczerniałe kłody wyłaniały się tuż przed nim, nie dając nawet szansy na osłonięcie głowy. Znów huknął czaszką o dno, a w następnej chwili poczuł, jakby zacisnęła się na nim gigantyczna, wielopalczasta łapa, miażdżąca żebra i wnętrzności. Wprasowało go w żwir, twarzą w dół, krzyknął, resztki powietrza pomknęły ku górze i woda o gorzko bagiennym posmaku wdarła mu się w gardło.
To sieć, napłynęła jasna myśl, zaplątałem się w starą sieć... trzeba ją przeciąć... sztylet...
Nie mógł ruszyć żadną kończyną.
Choć mrugał rozpaczliwie, otaczała go ciemność. Coraz głębsza, coraz chłodniejsza, inna niż zwyczajny mrok na dnie rzeki. Taka, która bierze swój początek z otchłani, za którą nie ma już nic.
Czuje, jak coś niby gigantyczna dłoń o wielu palcach łapie go i szarpie.
Unosi się i spada jednocześnie.
Umiera.
Altsin nagle zdał sobie sprawę, że umiera. Tu i teraz. Że nie poradzi sobie sam z przeszkodą. Nie mógł się ruszyć, płuca paliły, jakby ktoś kazał mu oddychać rozpalonym żelazem. Ciemność ciągnęła w dół.
Uśmiecha się i delikatnie muska palcami jego wargi. Dolina pogrąża się w cieniu, a oni siedzą na szczycie jednego z okolicznych wzgórz i patrzą. W oknach widocznych z daleka chat zapalają się światełka.
– Pięknie... – mruczy mu do ucha. – Pięknie...
Tak. Pięknie. Piękniej, niż sądził, że kiedykolwiek będzie. Niepotrzebnie się bał. Przybysze okazali się wędrowcami, którzy przemierzają nieskończoność Wszechrzeczy. Pan, któremu pokłonił się jego lud, powitał ich jak długo oczekiwanych przyjaciół. Obie strony sprawdzały się nawzajem, lecz nie było w tym wrogości. Cuda, które tu znaleźli, wydawały się fascynować obcych tak samo, jak fascynowały nas te, które przynieśli ze sobą.