Выбрать главу

Od tego cza­su mi­nę­ły dwa lata, w trak­cie któ­rych nie wi­dzie­li żad­ne­go z nich. Opo­wie­ści mó­wi­ły o po­staw­nych męż­czy­znach i ko­bie­tach o bla­dej skó­rze i wło­sach czar­nych jak noc. Po­dob­no mie­li oczy srebr­ne jak rtęć.

Tak. Pięk­nie – od­po­wia­da. – Za trzy dni skoń­czę prze­bu­do­wę pod­da­sza.

Na­resz­cie. Już my­śla­łam, że bę­dzie to trwa­ło wiecz­nie.

Ko­bie­ty. Prze­cież za­czął le­d­wo parę dni temu.

Na po­łu­dniu, na sto­kach wi­docz­nych w mro­ku gór, roz­pa­la się zło­ci­sta łuna. Mia­sto. Po­dob­no ma pięć­dzie­siąt ty­się­cy miesz­kań­ców, a jego uli­ce ką­pią się w świe­tle ty­się­cy lamp. Kie­dyś się tam w koń­cu wy­bio­rą, żeby zo­ba­czyć pię­tro­we domy z ka­mie­nia i ka­mien­ne pły­ty na chod­ni­kach. Trzy­dzie­ści mil. Dwa dni dro­gi.

Błysk. Świe­tli­sta lan­ca ude­rza z nie­ba, a może w nie­bo strze­la, nie spo­sób oce­nić, i na­gle całe mia­sto roz­świe­tla się me­ta­licz­nym bla­skiem. Ci­chy jęk z boku... pal­ce wbi­ja­ją­ce się w jego ra­mię tak, że bę­dzie ślad, na pew­no. I ci­sza, jak­by cały świat za­marł, za­dła­wił się prze­ra­że­niem.

Pod­ry­wa­ją się i bie­gną do domu.

Gdy są w po­ło­wie wzgó­rza, świa­tem wstrzą­sa prze­ta­cza­ją­cy się po do­li­nie grom, a z nie­ba wali dru­ga ko­lum­na bla­sku.

Tym ra­zem w śro­dek ich do­li­ny.

* * *

Ude­rze­nie! I ło­skot wstrzą­sa­ją­cy nie­bio­sa­mi. Dwie Po­tę­gi ska­czą so­bie do gar­deł, a sto­ją­ce u ich stóp ar­mie drżą, ocze­ku­jąc na swo­ją ko­lej.

Wróg, któ­re­go na­zwy nie po­tra­fił wy­mó­wić, po­staw­ne isto­ty o srebr­nej skó­rze i oczach jak lu­stra, ścią­gnął sprzy­mie­rzeń­ców. Nic im to nie da. Ich Pan zmiaż­dży ko­lej­nych na­jeźdź­ców, tak jak zmiaż­dżył tych pierw­szych.

Wę­zeł jest jak prze­dłu­że­nie cia­ła, dru­ga skó­ra, jak... wę­zeł ner­wów bie­gną­cy ku cen­trum świa­ta. Tam. Kil­ka­dzie­siąt kro­ków stąd jego brat sie­dzi na koń­skim grzbie­cie i pa­trzy na obóz wro­ga. Drze­mią­ca w nim Moc jest ni­czym słoń­ce.

Nie musi na Nie­go pa­trzeć, nie musi Go sły­szeć, za­wsze i wszę­dzie, gdzie­kol­wiek by po­szedł, czym­kol­wiek by się zaj­mo­wał, wie, gdzie jest i co robi On.

Bo jego brat po­ja­wia się rzad­ko, co­raz rza­dziej. Ten wróg jest sil­ny i wal­czy, uży­wa­jąc swo­jej dzi­wacz­nej Mocy, przy­wo­łu­jąc de­mo­ny i ema­na­cje z sa­me­go dna Cha­osu. Ich Pan musi po­nad mia­rę wy­ko­rzy­sty­wać cia­ło śmier­tel­ni­ka, by prze­ciw­sta­wić się ta­kim ata­kom. Stąd czar­ne siń­ce, opuch­nię­te sta­wy, wy­pa­da­ją­ce wło­sy i zęby. Cena za prze­pusz­cza­nie przez wła­sne cia­ło Mocy boga jest ogrom­na. Cza­sem na­wet Uzdro­wie­nie tą samą Mocą nie wy­star­cza, zwłasz­cza w cza­sie bi­twy ta­kiej jak ta.

Ude­rze­nie! Czu­je je, jak­by tra­fił go pio­run. Błysk i huk spa­da­ją na nie­go w tej sa­mej chwi­li, spazm wszyst­kich mię­śni, ryk wy­rwa­ny z gar­dła. Ra­zem z nim krzy­czy kil­ka­na­ście na­czyń, i na­gle wie, każ­dą ko­ścią, mię­śniem i ner­wem, że Pan po­trze­bu­je wszyst­kich swo­ich sił, by po­wstrzy­mać atak. Wy­glą­da na to, że w obo­zie na­prze­ciw nich, za wa­łem i ostro­ko­łem, jest coś wię­cej niż tyl­ko uzdol­nie­ni cza­row­ni­cy. Chy­ba osa­czy­li tu­taj jed­ną z po­mniej­szych Po­tęg, któ­ra ze wszyst­kich sił nie po­zwa­la­ła się wy­przeć z tego świa­ta.

Grzmot i drgnię­cie zie­mi.

Ich Pan bu­dzi swo­ją praw­dzi­wą Moc.

Aman’reh, sły­szy w gło­wie i pę­dzi w stro­nę wierz­chow­ca. Jego brat sła­nia się w sio­dle, nie, nie dla­te­go, że atak go po­wa­lił, lecz dla­te­go, że Moc Pana jest zbyt po­tęż­na i wła­śnie w tej chwi­li cia­ło śmier­tel­ni­ka pod­da­je się. Pier­wo­rod­ny krwa­wi z uszu, oczu i nosa, kasz­le i plu­je zę­ba­mi.

Te­raz ty, bra­ciemówi jesz­cze z sio­dła.On wy­brał cie­bie. Je­ste­śmy po­dob­ni, więc bę­dzie mógł ła­twiej... szyb­ciej cię Ob­jąć.

Pod­trzy­mu­je go, po­ma­ga zsiąść z ko­nia. Przez ar­mię prze­bie­ga dreszcz, lecz zo­sta­je na­tych­miast stłu­mio­ny. Wszyst­ko jest w po­rząd­ku, mię­dzy wo­jow­ni­ków pły­nie wie­dza, Pan zmie­nia na­czy­nie.

Gdy­byś się tro­chę po­spie­szył... – Kaszl­nię­cie brzmi jak char­kot ko­na­ją­ce­go zwie­rzę­cia – ... gdy­byś nie zwle­kał przez te kil­ka ude­rzeń ser­ca, to ty był­byś pier­wo­rod­nym, bra­cie.

Wiem.

Wiesz... za­zdro­ści­łem ci... jej, dzie­ci, cha­ty w do­li­nie. Pła­ka­łem, gdy zgi­nę­ła.

Zna­la­zła dro­gę i jest te­raz znów z nimi...

Tak... I te­raz w kra­ju zmar­łych... nie ma już... spo­koj­ne­go miej­sca...

Uśmie­cha­ją się, po raz pierw­szy od lat, w taki spo­sób, w jaki szcze­rzy­li się do sie­bie w dzie­ciń­stwie. Bliź­nia­cy, po­dob­ni jak kro­ple wody, a choć wy­bra­li róż­ne dro­gi, w tej chwi­li są jed­no­ścią.

Że­gnaj, bra­cie... On... już... idzie...

Za­krwa­wio­na gło­wa opa­da na bok, i na­gle JEST.

Od­wra­ca się, wska­ku­je na ko­nia i pa­trzy na obóz wro­ga.

Obca Po­tę­ga wy­czer­pa­ła siły w ostat­nim ata­ku, wy­raź­nie przy­ci­chła.

Ma­cha ręką, a trzy­dzie­ści ty­się­cy wo­jow­ni­ków ru­sza do ata­ku...

* * *

Bra­cie?

Obec­ność jest de­li­kat­na, nie­mal nie­zau­wa­żal­na, jak mu­śnię­cie ba­bie­go lata na twa­rzy. Jed­nak­że przy­cią­ga uwa­gę ni­czym chla­śnię­cie przez na­gie ple­cy by­kow­cem wy­mo­czo­nym w oc­cie.

Bóg zja­wia się w pół ude­rze­nia ser­ca, ko­lo­ry, dźwię­ki i za­pa­chy wy­bu­cha­ją in­ten­syw­no­ścią.

Mogę przyjść?

Za­sko­cze­nie Nie­śmier­tel­ne­go jest tak wiel­kie, że na­wet on je czu­je.

Przyjdź, sły­szy wresz­cie.

Przed nim otwie­ra się por­tal, roz­świe­tla­jąc poły na­mio­tu szkar­łat­ną po­świa­tą.