Выбрать главу

Zejdź z ka­mie­niari­po­stu­je.

Obcy nie po­tra­fią lub nie chcą mó­wić, choć bez wąt­pie­nia ro­zu­mie­ją ludz­kie ję­zy­ki. Le­gen­dy, któ­re przy­nie­śli z sobą przy­by­sze, mó­wią o tym, że za­ku­ci w chi­ty­nę wo­jow­ni­cy byli kie­dyś bar­dziej po­dob­ni do resz­ty ras, mie­li ko­ści, mięk­kie cia­ła i twa­rze. Lecz z ja­kichś po­wo­dów za­czę­li się prze­kształ­cać, uży­wa­jąc do tego so­bie tyl­ko zna­nej sztu­ki, aż przy­bra­li wy­gląd taki jak te­raz. Ko­ści mie­li na­dal, jego Miecz mógł o tym za­świad­czyć, po­dob­nie jak mięk­kie cia­ła ukry­te pod pan­ce­rza­mi, któ­re sta­ły się czę­ścią ich ciał, lecz nikt ni­g­dy nie wi­dział twa­rzy ży­we­go ven­leg­go i nikt nie sły­szał ich ję­zy­ka. Kaaf była dla nich wszyst­kim.

Po­seł od­chy­la się w tył i pro­stu­je po­wo­li jed­ną koń­czy­nę, po chwi­li wa­ha­nia pro­stu­je też dru­gą. A ra­czej to, co z niej zo­sta­ło. Noga nie ma sto­py, a pry­mi­tyw­na pro­te­za, wy­ko­na­na z cze­goś po­dob­ne­go do drew­na, wy­glą­da na bar­dzo pro­wi­zo­rycz­ną.

Przez chwi­lę pa­trzy na oka­le­czo­ne­go wo­jow­ni­ka. Nie od­kła­da bro­ni. To pierw­szy tak po­waż­nie ran­ny ven­leg­go, któ­re­mu klan po­zwo­lił prze­żyć. Za­wsze za­bi­ja­li tych, któ­rzy w wal­ce stra­ci­li frag­ment cia­ła, choć­by to był ko­niu­szek ma­łe­go pal­ca. Kaaf ceni tyl­ko do­sko­na­łość. Co to zna­czy? Czy wy­sła­li go, bo jest bez­war­to­ścio­wy, więc może zginąć? Czy za­raz na­stą­pi atak?

Miecz, upo­mi­na się obcy.

Wsu­wa broń w pę­tlę na ple­cach, pro­stu­je się. Czu­je Wę­zeł, Moc na­pie­ra, na­czy­nia są go­to­we, je­śli kaaf chce wal­ki, do­sta­nie ją.

Mówrzu­ca krót­ko.

Po­seł za­sty­ga, smu­ga cie­nia łą­czą­ca go z kaaf ciem­nie­je na mo­ment. Przez chwi­lę wy­da­je się, że przy­bysz za­mie­nił się w po­sąg. W miej­scu oczu ma prze­sło­nę wy­glą­da­ją­cą jak dwa ka­wał­ki wul­ka­nicz­ne­go szkli­wa, nie da się z nich nic wy­czy­tać. Pio­no­wa szcze­li­na pan­cer­nej prze­sło­ny na twarz się­ga spod oczo­do­łów aż do pod­bród­ka. Pod chi­ty­ną nie wi­dać na­wet, czy obcy od­dy­cha, czy nie. Jak po­ro­zu­mieć się z kimś ta­kim?

Mgli­ści oszu­ka­li nas. To nie wy znisz­czy­li­ście awu­kleh. Chce­my ich za­bić. Dłoń po­ru­sza się po­wo­li i te­raz jest ja­sne, dla­cze­go wy­sła­no oka­le­czo­ne­go wo­jow­ni­ka. To są sło­wa zdra­dy. Po dzie­się­ciu la­tach woj­ny ven­leg­go­wi są go­to­wi zdra­dzić so­jusz­ni­ków, Pa­nów Mgieł. I nie­waż­ne, czy in­for­ma­cja o oszu­stwie jest praw­dzi­wa, czy nie, ten wo­jow­nik nie wró­ci już do kla­nu. Ska­lał się tymi sło­wa­mi. Kaaf obar­czy go winą i od­rzu­ci, by resz­ta mo­gła za­cho­wać twarz.

Więc mamy wspól­ny celmówi i uśmie­cha się, no­tu­jąc na przy­szłość, by uważ­nie ob­ser­wo­wać swo­ich no­wych sprzy­mie­rzeń­ców. Je­śli kie­dy­kol­wiek za­uwa­ży, że da­ro­wu­ją ży­cie oka­le­czo­ne­mu wo­jow­ni­ko­wi, po­wi­nien szy­ko­wać się na cios w ple­cy.

Za­czy­na­ją ne­go­cja­cje.

* * *

Ude­rzył o coś na dnie, prąd po­rwał go, za­krę­cił i wy­niósł ku po­wierzch­ni.

Obok wy­czuł ruch, wy­cią­gnął rękę, wcze­pił się w prze­pły­wa­ją­cy kształt, utrzy­mał na po­wierzch­ni. Na wpół zmur­sza­ła skrzyn­ka, nie­sio­na w dół nur­tu. Przed nim po­wierzch­nia rze­ki tań­czy­ła w roz­le­głym, iście pie­kiel­nym wi­rze.

Niech to szlag, zdą­żył po­my­śleć, nim woda za­krę­ci­ła nim i we­ssa­ła pod po­wierzch­nię.

* * *

Dziec­ko. Na środ­ku jego na­mio­tu. Ma dwa lata, osiem mie­się­cy i sześć dni. Przy­ła­pu­je się na tym, że od pew­ne­go cza­su od­li­cza każ­dy dzień, jak­by był naj­więk­szym skar­bem. Dziś, ju­tro, po­ju­trze. Każ­da chwi­la się li­czy.

Dziew­czyn­ka pa­trzy na nie­go i marsz­czy nos. Po­tem uśmie­cha się i klasz­cze w dło­nie, a małe słoń­ca za­pa­la­ją się i ga­sną wo­kół jej pa­lusz­ków.

Moc.

Ni­g­dy jesz­cze nie zda­rzy­ło się coś ta­kie­go, cia­ło wy­peł­nio­ne w chwi­li po­czę­cia du­chem dwóch bóstw i dwoj­ga śmier­tel­ni­ków. Nie jest bo­gi­nią, nie jest też zwy­kłym na­czy­niem.

Gdy do­ro­śnie, może wstrzą­snąć świa­tem.

* * *

Bi­twa. Po raz pierw­szy sta­je prze­ciw bra­tu.

Ten atak jest za­ska­ku­ją­cy i pod­stęp­ny. Gal­leg pierw­szy rzu­ca swo­ich świę­tych wo­jow­ni­ków do wal­ki, a jego wła­sna Obec­ność wrzesz­czy z wście­kło­ści, wyje o zdra­dzie i nie­go­dzi­wo­ści.

Za­wsze mało ro­zu­miał i ni­g­dy nie mógł się­gnąć wzro­kiem da­lej niż kil­ka dni w przód. Mimo wszyst­ko fu­ria Pana Burz roz­ry­wa nie­bo.

Ale nie da mu się zła­mać, nie dziś.

Li­nię jego cięż­kiej pie­cho­ty wspie­ra­ją puł­ki ven­leg­go­wi. Za­ku­ci w chi­ty­nę wo­jow­ni­cy sto­ją twar­do, jak­by wro­śli w zie­mię, a atak za ata­kiem roz­bi­ja się o mur ich tarcz.

Je­śli wy­trzy­ma­ją, da kaaf to, o co pro­si.

Zie­mię, na któ­rej bę­dzie mo­gła od­cho­wać na­stęp­ne po­ko­le­nia.

I po­kój.

* * *

Mia­sto wy­glą­da na opusz­czo­ne.

Wjeż­dża na uli­ce i mi­mo­wol­nie przy­wo­łu­je Tar­czę, choć myśl, że ktoś ośmie­lił­by się w nie­go strze­lić albo ci­snąć włócz­nią, jest tak ab­sur­dal­na, że pra­wie się uśmie­cha.

Jed­nak pu­ste uli­ce i za­mknię­te drzwi do­mów po­wstrzy­mu­ją ten gry­mas.

Na środ­ku mia­sta jest ry­nek.

Na ryn­ku stoi sa­mot­ny sta­rzec.

Sta­rzec kła­nia się ni­sko i mówi:

Wi­taj, pa­nie.