– Gdzie wszyscy? – pyta, choć wie, że kryją się po domach.
– Szukają pokoju, panie.
– Pokoju? – to słowo brzmi niemal obco. – Pokoju? Dziś, gdy świat ugina się pod brzemieniem najeźdźców? Gdy setki tysięcy waszych braci i sióstr oddały życie w jego obronie?
Kręci głową i teraz dopiero się uśmiecha, a pod ciężarem tego uśmiechu starzec blednie i zaczyna się trząść.
Lecz po chwili odpowiada własnym uśmiechem, tak smutnym, że wydaje się, iż niebo zaraz zapłacze.
– Było tu, w naszej dolinie, pięć miast, panie. Loh, Nert, Nowe Paot, Myfert i nasze. Dwadzieścia lat temu przyszedłeś do Loh i wszyscy mężczyźni poszli na wojnę, piętnaście lat temu zabrałeś z Nert każdego, kto dał radę udźwignąć broń, osiem lat temu Nowe Paot opustoszało, bo potrzebowałeś ludzi do walki. Trzy lata temu wszyscy w Myfert pomiędzy piętnastym a sześćdziesiątym rokiem życia przywdziali zbroje i poszli na wojnę. Nie wrócił nikt. – Starzec mówił cicho, nie patrząc mu w oczy. – Tamte miasta... umarły. Kobiety i starcy zabierali dzieci i przychodzili do nas, by...
– Wiem – przerywa mu, bo po to właśnie przybył. Po pokolenie, które w tym czasie dorosło. Ale starzec zdaje się nie dostrzegać groźby w jego głosie.
– Byłem dzieckiem, gdy zaczęła się wojna, panie. Miałem pięć lat. Od tego czasu przybysze nadchodzą i odchodzą, a my z nimi wciąż walczymy i walczymy. Czasem są sojusznikami, czasem wrogami, czasem jeźdźcy Laal lub wojownicy Kan’ny osłaniają nas tarczami, a czasem nurzają miecze w naszej krwi. Zawieramy sojusze i je łamiemy, atakujemy i bronimy się. I nie ma w tym mieście nikogo oprócz mnie, kto by pamiętał, jak to jest budzić się i nie bać wojny.
Starzec milknie, drżącymi rękoma ociera pot z czoła.
– A z pięciu miast zostało jedno.
Przerywa mu uniesieniem ręki, a wtedy głos człowieka zamienia się w szept i cichnie.
– Jutro. – Wydaje wyrok. – Jutro wyjdziecie z miasta. Potem je spalicie. Założyłem obozy, gdzie kobiety będą mogły rodzić w spokoju, rok po roku. Potrzebujemy wojowników.
Waha się.
– Ty nie – mówi wreszcie. – Ty, ostatni z pokolenia dzieci pokoju, zostaniesz tutaj.
Twarz starca kurczy się dziwnie, potem krzywi w uśmiechu.
– Ostatni? Nie, panie. Dopiero gdy porzucisz to naczynie, dopiero wówczas umrze ostatnie z dzieci czasów pokoju. A wtedy niech Chaos zlituje się nad tym światem, skoro nasi bogowie nie chcą tego zrobić.
* * *
Patrzy na swoich ludzi, na to, co zostało z sześciu tysięcy, z którymi wkroczył w góry. Ośmiuset wojowników, pokrytych kurzem, w potarganych kolczugach i powgniatanych hełmach. Niemal każdy nosi kolekcję blizn, która zawstydziłaby stuletniego weterana, a przecież na palcach jednej ręki może zliczyć tych, co przekroczyli trzydziestkę. Uzdrowiciele czerpią z jego Mocy, więc po bitwie udaje im się postawić na nogi niemal każdego, kto przeżył, ale to i tak za mało. Straty są zbyt duże, a kobiety nie nadążają z rodzeniem. Nawet te w obozach.
Jest zmęczony. Zapomniał już, jak to jest narzucać Wolę więcej niż dziesięciu tysiącom wojowników. A przecież jeszcze dwadzieścia lat temu trzydzieści tysięcy ludzi oddychało, walczyło i ginęło dla niego bez mrugnięcia okiem. Razem z braćmi i siostrami prowadził do walki ćwierć miliona mieczy. Dziś mają może połowę tego.
Potrzeba przynajmniej kilkunastu lat, żeby z noworodka wyrósł pełnoprawny wojownik.
Po raz kolejny przyłapuje się na tym, że myśli o reszcie swoich braci w Podzieleniu: oni. Nie pamięta już, kiedy myślał: ja. Ja. Jedna osoba, która rozdzieliła swoje umiejętności tak, by najlepiej wykorzystać je w walce. Naczyniom, które wypełniał, nadawał nazwy tak, by najlepiej opisywały ich umiejętności. Dłoń Pocieszenia – przynosząca zrozumienie dla straty i śmierci. Lanca Gniewu – śmiertelnie groźna w swoim bitewnym szale. Pocałunek Spokoju – lodowato chłodny i w walce, i w śmierci. Kamienne Oko – którego okrutny pragmatyzm przerażał nawet władców Kraju Mgieł. Bitewna Pięść...
Nawet nie zauważył, kiedy te nazwy stały się imionami. A imię to coś zbyt osobistego, aby tak po prostu się z nim rozstać.
Bramy królestwa Setrena wciąż były zamknięte.
Jest jednak coś, co ich łączy, ozdabia twarze uśmiechem i łagodzi charaktery. Dziecko – Kay’ll być może stanie się kluczem, który powstrzyma walkę o dominację.
* * *
– Jeńcy czekają, Panie.
Odwraca się, naczynie stoi przed nim w pozie szacunku, zakrwawiony topór trzyma w jednej ręce, tarcza w drugiej wygląda zaś, jakby przegalopował po niej oddział ciężkiej jazdy. Janse’ryn, trzecie z jego naczyń, najlepszy topornik, jakiego widział. Nawet nie musiał szczególnie wspomagać jego talentu. Chłopak walczy, jakby urodził się z bronią w ręce.
Walczy.
Uśmiecha się do siebie. Po raz pierwszy od wielu lat jego naczynia musiały stanąć do walki. Ma ich przy sobie zawsze przynajmniej kilkunastu, choć to nieprawda, że bóg potrzebuje ich na wypadek śmiertelnego zranienia ciała, które właśnie nosi. Istnieje takie prawdopodobieństwo, lecz jest niewielkie. Oczywiście umiejętności bitewne są ważne, wszystkie jego naczynia są mistrzami w posługiwaniu się bronią, a ich wrodzone talenty wsparł wszystkim, co bóg może oferować śmiertelnikowi, nie obejmując go całkowicie. Lecz ich główną rolą jest coś innego.