Выбрать главу

Gdy bóg przy­cho­dzi, by roz­pę­tać hu­ra­gan swo­je­go gnie­wu, i Obej­mu­je na­czy­nie peł­ną Mocą, ludz­kie cia­ło pod­da­je się, roz­pa­da, nie­zdol­ne wy­trzy­mać prze­pły­wu ta­kiej po­tę­gi. Po ca­łym dniua raz zda­rzy­ło mu się tak wal­czyćcia­ło miał po­kry­te czar­ny­mi siń­ca­mi, sta­wy na­puch­nię­te, zęby chwia­ły się w dzią­słach, pluł i si­kał krwią. Zo­stał ule­czo­ny, bru­tal­nie i bez ce­re­gie­li, lecz praw­da jest taka, że gdy­by wal­ka po­trwa­ła wte­dy jesz­cze pół dnia, bóg bez sło­wa po­rzu­cił­by go i prze­niósł się do in­ne­go na­czy­nia, a on sam sko­nał­by w kil­ka chwil, bro­cząc ropą i cuch­ną­cy­mi wy­dzie­li­na­mi ze wszyst­kich otwo­rów cia­ła.

Wi­dział to już raz, gdy umie­rał jego star­szy brat.

Na­czy­nia są po to, by zu­ży­wać je w wal­ce.

Pa­trzy na mło­de­go to­por­ni­ka i uśmie­cha się jesz­cze raz. Dziś dziel­nie wal­czył, kie­dy jeźdź­cy Laal i ich nowi so­jusz­ni­cy nie­mal prze­cię­li na pół jego ar­mię. Mu­siał użyć na­czyń do za­tka­nia wy­ło­mu w li­nii pie­cho­ty, a choć żad­ne z nich nie zgi­nę­ło, to kil­ka od­nio­sło rany. Cięż­ka bi­twa.

Ilu? – pyta wresz­cie.

Oko­ło pię­ciu­set.

Ob­ra­ca gło­wę. Sto­ją tam, po­środ­ku po­bo­jo­wi­ska, lu­dzie i sui. Po­dob­no ci przy­by­sze nie­na­wi­dzą ven­leg­go­wi jak za­ra­zy za ja­kieś zbrod­nie sprzed wie­ków. Dla­te­go wspar­li Laal w wal­ce. Są nie­co wy­żsi od lu­dzi, szczu­pli i ży­la­ści, o skó­rze ko­lo­ru po­pio­łu, po­kry­tej uko­śny­mi prę­ga­mi. Na­wet twa­rze mają ozdo­bio­ne w ten spo­sób. Do tej pory nie wie, czy to na­tu­ral­na ozdo­ba, czy ro­dzaj ta­tu­ażu. Nie­waż­ne. Obcy nie są stąd i po­win­ni umrzeć.

Dziel­nie wal­czy­li sły­szy na­gle. – Zo­sta­li, żeby osło­nić od­wrót resz­ty.

To praw­da. Wal­czy­li dziel­nie. Nie­mal za­słu­ży­li na sza­cu­nek.

Ci, któ­rzy sta­ją prze­ciw bra­ciom, z ob­cy­mi de­mo­na­mi u boku, mają umrzećmówi, i nie wie już, czy to on, czy bóg. Lecz ja­kie to ma zna­cze­nie?Za­bij­cie ich. Wszyst­kich.

I po raz pierw­szy wi­dzi to. Wa­ha­nie. Drgnię­cie dło­ni, błysk opo­ru w oczach, nie­mal zmarsz­cze­nie brwi.

Pa­niegłos na­czy­nia jest ab­so­lut­nie opa­no­wa­ny.W ze­szłym mie­sią­cu Pani Koni uwol­ni­ła trzy­stu na­szych, wy­pu­ści­ła na­wet set­kę ven­leg­go­wi. My też...

Nie koń­czy, lecz nie musi. My też wal­czy­my prze­ciw bra­ciom z ob­cy­mi u boku.

Za­wra­ca anh’ogie­ra i ru­sza w stro­nę obo­zu. I w po­ło­wie ob­ro­tu robi to, cze­go nie mu­siał zro­bić jesz­cze ni­g­dy z żad­nym swo­im na­czy­niem. Się­ga przez Wę­zeł i ła­mie jego wolę. Mło­dy to­por­nik drży i przy­my­ka na chwi­lę oczy, a gdy je otwie­ra, nie ma w nich nic poza ab­so­lut­nym uwiel­bie­niem.

Roz­kaz, pa­nie.Kła­nia się ni­sko. I idzie wy­ko­nać roz­kaz.

Lecz bę­dzie pa­mię­tał. Na­wet je­śli jego ser­ce wy­peł­nia te­raz mi­łość i po­słu­szeń­stwo, bę­dzie pa­mię­tał.

* * *

Zdra­da! Ven­leg­go­wi za­ata­ko­wa­li obo­zy, któ­re za­ło­żył dla swo­ich lu­dzi. Nie miał tam w ogó­le stra­ży, bo więk­szość sił trzy­ma­ła li­nię wschod­nich gór. Za­nim zdą­żył wró­cić, osiem obo­zów zo­sta­ło zma­sa­kro­wa­nych. Star­cy, ko­bie­ty, dzie­ci, nie­licz­ni męż­czyź­ni.

Ju­tro... ju­tro ude­rzy na ich rów­ni­nę.

Ka­zał za­bić wszyst­kich tych, któ­rzy peł­ni­li funk­cję łącz­ni­ków z jego woj­ska­mi.

Trze­ba wy­słać po­słań­ców do Laal.

* * *

Coś prze­cią­gnę­ło nim po dnie i wy­pchnę­ło w górę. Alt­sin za­kasz­lał, za­czął pluć wodą, a po­tem na­gle do­strzegł, że ma przed sobą szan­sę. Ćwierć mili spo­koj­ne­go nur­tu z wodą gład­ką jak szkla­na ta­fla, z brze­giem od­le­głym o nie­speł­na dwie­ście kro­ków.

Mógł wy­rwać się El­ha­ran z ob­jęć, za­nim suka go za­bi­je.

Ale wte­dy... ni­g­dy się nie do­wie...

Przy­mknął oczy i wziął kil­ka głę­bo­kich od­de­chów.

A po­tem za­nur­ko­wał jak naj­głę­biej, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze i po­zwa­la­jąc się nieść pod­wod­ne­mu nur­to­wi. Tu rze­ka ma po­nad pięć­dzie­siąt stóp głę­bo­ko­ści, a woda przy dnie jest lo­do­wa­ta.

Gdy tar­ga nim pierw­szy spazm, a cia­ło za­czy­na wal­czyć o ży­cie, kie­ru­je się ku po­wierzch­ni, choć wie, że ra­czej nie uda mu się...

* * *

Zie­mia ma bar­wę wę­gla drzew­ne­go zmie­sza­ne­go z dro­bi­na­mi po­pio­łu. Gdy na­bie­ra ją w dło­nie, lepi się do nich i wy­da­je się, że wręcz drży z nie­cier­pli­wo­ści. Jest ży­zna jak żad­na inna w oko­li­cy. Bło­go­sła­wio­na ścież­ka, któ­ra ich tu przy­wio­dła.

Za nim wzno­si się cha­ta. Praw­dzi­wa cha­ta z głę­bo­ki­mi fun­da­men­ta­mi, pod­piw­ni­czo­na, lśnią­ca wciąż jesz­cze ja­sny­mi ba­la­mi. Za kil­ka dni skoń­czą dach. To bę­dzie pięk­ny dom.

Ci­che kro­ki za ple­ca­mi wy­ry­wa­ją go z za­my­śle­nia.

Wi­dzia­łam dzi­kie wi­no­ro­śla na po­łu­dnio­wych sto­kach. I je­ży­ny wiel­kie jak śliw­ki. I grzy­by, mnó­stwo grzy­bów...

Nie musi się od­wra­cać, żeby wie­dzieć, że jej twarz pro­mie­nie­je. Lecz się od­wra­ca. Lubi na nią pa­trzeć.

Ma ciem­ne wło­sy, za­ple­cio­ne w dwa war­ko­cze, brą­zo­we oczy i kil­ka pie­gów, któ­re prze­sta­ła ukry­wać, od­kąd po­wie­dział, że je uwiel­bia.

Ta do­li­na to cu­dow­ne miej­sce – mówi.

Wiem.