Uśmiechają się do siebie.
– Bracie...
Głos dochodzi z boku, jest cichy, ledwo go słychać.
Odwraca się. Endu’reh. Pierworodny.
– Witaj.
Endu’reh ma opuchnięte ramiona i nabrzmiałą twarz z wargami jak para sinych, na wpół obgotowanych ślimaków. Nic dziwnego, że mówi szeptem.
– Jeszcze cztery dni i skończone... – Brat próbuje się uśmiechnąć, lecz wygląda to tak, jakby starał się ze wszystkich sił nie krzyczeć.
– Wytrzymasz?
– Starszy mówi, że nikt tak dobrze jak ja nie znosi tatuowania.
– Ci, którzy znosili gorzej, już nie żyją.
Twarz i ramiona pierworodnego pokrywają świeże tatuaże. Zawiłe wzory suną wokół oczu, przez policzki i usta. Spływają w dół ramion. Skóra wokół rysunków wygląda jak poparzona. Nie wszystkie barwniki wchłaniają się jednakowo dobrze. Te, które miały być błękitne, przybrały odcień zgniłego mięsa. Trzeba mieć nadzieję, że gdy opuchlizna zejdzie, kolory będą takie, jak trzeba.
Wie, że brat poddaje się tym torturom od miesiąca. Starszy ozdobił mu już plecy, pierś, brzuch i nogi. Twarz zostawia się zawsze na koniec.
– Kiedy odchodzisz?
– Za dziesięć dni. Nasz Pan oczekuje.
Nasz Pan. Skłania głowę.
* * *
Choć nosi w sobie boga, rzadko czuje jego pełną Obecność. Och, jest z nim w dzień i w nocy, patrzy, słucha, obserwuje, wydaje polecenia, rozstrzyga o życiu i śmierci, lecz taka Obecność jest raczej jak potwór przyczajony na dnie ciemnego stawu. Niemal niewidoczna.
Ale kiedy bóg przychodzi w pełni... To jest tak, jakby kaleka bez rąk i nóg nagle znów mógł biegać albo jakby głuchy, ślepy i pozbawiony węchu został cudownie uzdrowiony na łące porośniętej barwnymi kwiatami. W pierwszej chwili człowiek staje, oszołomiony, niezdolny pojąć wszystkich cudowności.
I tak jest zawsze, gdy bóg, który obrał go sobie za naczynie, wypływa na wierzch. Bez ostrzeżenia, po prostu w pół mrugnięcia okiem JEST. I nagle widzi Moc, lecz nie tak jak dotychczas, czuje ją, jak ryba musi czuć wodę, całym ciałem, i jednocześnie jest Mocą: ryba i morze w jednym. Odbiera rodzące się w głębi ziemi drgnienia, które po milionach lat wyniosą nowe łańcuchy górskie i zatopią stare lądy w głębinach oceanów. Widzi szalejące wysoko ponad najwyższymi chmurami wichury, potężniejsze i mroźniejsze niż wszystkie wiatry liżące powierzchnię świata. Słyszy odległy o tysiące mil ocean, leniwy i nieokiełznany, a przecież również podlegający siłom potężniejszym niż on. I czuje resztę SIEBIE, rozrzuconą po połowie kontynentu, w kilkunastu naczyniach, i wie, że prawdziwa potęga nadejdzie wtedy, gdy te części zbiorą się razem. Wtedy mógłby zmusić góry, by nie czekały milionów lat, tylko wypiętrzyły się w kilka dni, cóż z tego, że strumienie lawy i trzęsienia ziemi odmienią oblicze świata? Mógłby też ściągnąć lodowate wichry spod firmamentu i kazać im zamrozić całe krainy, mógłby pchnąć wody mórz dziesiątki mil w głąb lądu, zatapiając doliny i lasy. Mógłby rozorać nie tylko ten kontynent, ale i wszystkie inne, rzeźbiąc w nich swe imię dla jeszcze większej chwały.
Lecz wyczuwa i innych. Szare, błękitne, szkarłatne i purpurowe obecności braci i sióstr w przysiędze. Oni stanęliby mu na drodze, podobnie jak on stanąłby na drodze im, gdyby któreś w szaleństwie pragnęło dokonać takiej rzezi na śmiertelnikach. Kim byliby bez nich?
Jednak teraz to się nie liczy. Liczą się tylko obcy przybysze. Och, gdy bóg przychodzi, pamięta, jaką cudowną radość przyniosło ich nadejście. Byli inni, korzystali z Mocy w ekscytująco odmienny sposób, sprowadzili własne Potęgi. Opowiadali piękne historie, wabili obietnicą przygody i tajemnicy.
A potem jeden z nich zabił Naleę.
Bez powodu, bez dania racji ani szansy na obronę. I pojawiły się inne ludy, dzikie, szalone i obce, niektóre tak głęboko naznaczone Chaosem, że trudno je było odróżnić od bestii i demonów. Nie różnili się tylko w jednym, niech będą przeklęci. Mogli oddychać tutejszym powietrzem, pić wodę i jeść to, co zrodzi ziemia.
Przekonali się, że nie wszyscy przybysze są wędrowcami, przemierzającymi przestrzenie Wszechrzeczy w poszukiwaniu przygody.
Niektórzy to zdobywcy i kolonizatorzy, zdolni przekształcać świat na swoje podobieństwo.
Emocje, jakie wtedy nim targały, nie bardzo dały się przełożyć na język śmiertelnika. Bóg nie potrafi wybaczać ani nie wie, co to litość czy współczucie.
Gdy obecność znikała, przez chwilę czuł zawroty głowy, czasem krwawił z nosa i uszu. To jeden z powodów, dla których ich Pan nie Obejmuje go w pełni przez cały czas. I tak jego ciało ledwo potrafiło sobie poradzić z małym fragmentem duszy boga, tkwiącym w nim nieustannie. Gdy ujawniała swoją pełną Moc, czuł się jak dziecięca rękawiczka, w którą potężny drwal wciska swoją sękatą łapę. Szwy wtedy muszą w końcu puścić, jak zawsze mówił jego brat. Ciało się poddaje, nawet jeśli Objęcie jest dobrowolne. Gdyby stawił opór, sprzeciwił się i znalazł w sobie dość siły, by zrobić to skutecznie, rozpadłby się, spłonął, a uwolniony potężny duch musiałby znaleźć sobie inne lokum lub zginąć. Lecz dopóki wokół pełno było pustych naczyń...