Выбрать главу

Obej­rza­ła się, Da­ghe­na za­kła­da­ła wła­śnie na cię­ci­wę ko­lej­ną strza­łę.

– Nie ma po­trze­by, Dag.

– Jest – wy­chry­pia­ła. – Ten su­kin­syn omal mnie nie ośle­pił.

Łuk brzęk­nął raz jesz­cze. Sta­ły chwi­lę, cięż­ko od­dy­cha­jąc.

– Jak się czu­jesz?

– Jak­bym do­sta­ła w twarz garn­kiem wrzą­ce­go ole­ju. – Czar­no­wło­sa ostroż­nie do­tknę­ła po­licz­ka, za­sy­cza­ła. – Będę mia­ła bli­zny?

– Nie. Gębę masz czer­wo­ną, ale nic poza tym. Ple­mien­na ma­gia, co?

– Bab­ka by­ła­by dum­na. – Da­ghe­na uśmiech­nę­ła się bo­le­śnie. – Gdy­by nie amu­le­ty, od­darł­by mi cia­ło od ko­ści.

– Gdy­by nie two­je amu­le­ty, za­bił­by nas obie. Gdzie resz­ta?

– Ucie­kli... chy­ba ucie­kli. Kie­dy mnie mi­nę­łaś, sły­sza­łam coś jak­by tę­tent za ple­ca­mi, zda­je się, że to ka­wa­le­ria po­my­li­ła kie­ru­nek. – Da­ghe­na wy­ję­ła z koł­cza­na ko­lej­ną strza­łę. Wska­za­ła gło­wą. – A co z nim?

Se-koh­land­czyk, psia­krew, zu­peł­nie o nim za­po­mnia­ła.

Ka­ile­an po­de­szła do le­żą­ce­go na zie­mi jeźdź­ca. Od­dy­chał cięż­ko, chra­pli­wie. Gdy spo­tkał Po­miot­ni­ka, naj­wy­raź­niej fala cza­rów wy­rzu­ci­ła go z sio­dła. Jego pan­cerz zwi­sał w strzę­pach i dy­mił, a nogi wy­glą­da­ły na po­ła­ma­ne. Ta­kich ran nie po­wo­do­wa­ła zwy­kła broń.

Nie scho­wa­ła sza­bli do po­chwy. Nie star­ła z niej krwi. Po co dwa razy od­wa­lać tę samą ro­bo­tę?

Mu­siał wy­czy­tać to z jej twa­rzy, bo uniósł się na łok­ciach i przez chwi­lę sta­rał wy­glą­dać jed­no­cze­śnie dum­nie i po­gar­dli­wie. Trud­na sztu­ka, gdy się ma sie­dem­na­ście lat i wy­krwa­wia w plac po­kry­ty koń­ski­mi i kro­wi­mi plac­ka­mi.

Weh kren­dlart­sann... tre­olynn...

– Nie wy­si­laj się, chłop­cze. – Po­de­szła bli­żej i przy­kuc­nę­ła, z sa­tys­fak­cją ob­ser­wu­jąc, jak na sło­wo „chłop­cze” po­licz­ki za­la­ła mu fala pur­pu­ry. – Po pierw­sze, od wie­lu lat wszy­scy Jeźdź­cy Bu­rzy mają obo­wią­zek znać me­ekhań­ski przy­naj­mniej w ta­kim stop­niu, żeby móc wy­py­tać jeń­ców o dro­gę. Po dru­gie, naj­wy­raź­niej mnie ro­zu­miesz, praw­da, chłop­cze?

Nie od­wró­cił wzro­ku, jak za­kła­da­ła, tyl­ko nie­znacz­nie ski­nął gło­wą.

– Do­kończ – wark­nął.

– Chęt­nie, ale jesz­cze nie te­raz. Naj­pierw po­wiesz mi, dla­cze­go na­pa­dli­ście z Po­miot­ni­ka­mi na na­sze mia­sto.

Za­tka­ło go, to było wi­dać, za­pew­ne spo­dzie­wał się wszyst­kie­go, tyl­ko nie tego oskar­że­nia.

– Nie na­pa­dli­śmy z ve­ar­de­hass na wa­sze mia­sto... tyl­ko na nich... Na ban­dę Po­miot­ni­ków, któ­rzy uwi­li so­bie tu cie­płe gniazd­ko i... i na ich słu­gi. No, już. – Spoj­rzał jej har­do w oczy. – No już, ty... ka­wen­neafenn.

Ka­wen­neafenn, spar­szy­wia­ły pies zja­da­ją­cy tru­py na polu bi­twy. Nie­źle.

– Więc je­stem jego słu­gą, tak? – Ka­ile­an wska­za­ła na przy­szpi­lo­ne do ścia­ny zwło­ki. – A łeb mu ucię­łam, bo za mało pła­cił, co?

Przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem od niej do tru­pa.

– Ale ka­płan... wasz ka­płan po­wie­dział, że to tu­taj. Po­wie­dział... że wy­pro­wa­dzi z Li­th­rew zbroj­nych, a wte­dy my i od­dział Łow­czych oczy­ści­my mia­sto. Rano mają przy­być po­sił­ki, żeby zdo­być za­jazd.

– Jaki ka­płan? – Po krzy­żu prze­biegł jej zim­ny dreszcz.

– Łow­czy, Are­don-hea-Cy­ren.

Da­ghe­na za­klę­ła. Ka­ile­an wol­no wy­pu­ści­ła po­wie­trze.

– Spo­koj­nie, Dag. A ty mów po ko­lei. Z ja­kie­go je­steś Skrzy­dła?

– Z... – za­wa­hał się – ... z Czer­wo­nych Dzi­ków.

– Kto do­wo­dzi?

– Ake­lan Danu Kre­do.

– Sły­sza­łam o nim. Sza­lo­ny Dzik, praw­da?

– Tak.

– Kie­dy ten niby-Łow­czy do was przy­je­chał?

– Dzie­sięć dni temu, miał znak, miecz Świą­ty­ni, la­skę po­ko­ju na­szych Źre­bia­rzy... Wszyst­ko.

– Co wam opo­wie­dział? Nie, nie mów, sama wiem. Ura­czył was hi­sto­ryj­ką o gru­pie Po­miot­ni­ków pę­ta­ją­cych się po gra­ni­cy, raz z jed­nej stro­ny, raz z dru­giej. Wy­mie­nił wszyst­kie ofia­ry, opi­sał od­ra­ża­ją­ce zwy­cza­je, i tak da­lej. Mam ra­cję? Po­wie­dział też, że Świą­ty­nia Pani Laal nie ma dość sił, żeby sama oto­czyć i wy­bić tę ban­dę. Praw­da? Za­pro­po­no­wał wspól­ny atak.

Ran­ny ski­nął gło­wą.

– Co jesz­cze mó­wił?

– Opo­wie­dział, że ban­da opa­no­wa­ła mia­sto. Że urzą­dzi­li się tu jak ksią­żę­ta... Że wy­pa­czy­li już więk­szość miesz­kań­ców i ko­rzy­sta­jąc z bli­sko­ści prze­klę­tej zie­mi, za­mie­rza­ją od­pra­wić po­tęż­ne cza­ry.

– Nie wy­da­wa­ło się wam dziw­ne, że ka­zał za­trzy­mać się pod mia­stem?

– Po­wie­dział... po­wie­dział, że to uśpi czuj­ność Prze­klę­tych. Że nie do­my­ślą się, co chce­my zro­bić, je­śli po­ka­że­my się naj­pierw w mniej­szej licz­bie...

Po­czu­ła chłód.

– W mniej­szej licz­bie? To ilu was jest na­praw­dę?

– Peł­ny bo­jo­wy a’keer. Sto trzy­dzie­ści sześć koni.

– Niech to szlag! Dag! Zo­stań z nim, może nam się jesz­cze przy­dać. Ja spró­bu­ję zna­leźć La­skol­ny­ka, trze­ba go ostrzec.

– Za­cze­kaj. – Da­ghe­na ode­rwa­ła od koń­skiej uzdy po­dłuż­ną kość z za­wie­szo­ny­mi na niej kil­ko­ma pió­ra­mi, jed­ną z nie­licz­nych, któ­re jej jesz­cze zo­sta­ły. – Za­bierz, może się przy­dać.

Ka­ile­an za­ło­ży­ła amu­let na szy­ję, wsko­czy­ła na sio­dło i za­wra­ca­jąc ko­nia, zdą­ży­ła jesz­cze krzyk­nąć:

– Opatrz go, żeby nie umarł. I pil­nuj.

Mo­gła wy­da­wać ta­kie roz­ka­zy, w koń­cu była dłu­żej w cza­ar­da­nie.

Ten noc­ny ga­lop przez ogar­nię­te cha­osem mia­sto dłu­go po­zo­stał jej w pa­mię­ci. Kil­ka razy zgu­bi­ła dro­gę w dy­mie i ciem­no­ściach, raz ktoś do niej strze­lił z ku­szy, naj­pew­niej któ­ryś z miej­sco­wych, póź­niej wpa­dła na trzech ko­czow­ni­ków, za­ję­tych wy­wa­ża­niem drzwi do jed­ne­go z do­mów.

Uży­wa­li jako ta­ra­na sta­re­go ko­ry­ta wy­dłu­ba­ne­go z jed­ne­go klo­ca drew­na, dwóch trzy­ma­ło je z przo­du, je­den z tyłu i łup, łup, łup, wa­li­li o drzwi. Za­wia­sy skrzy­pia­ły, z fu­try­ny sy­pał się kurz. Usły­sze­li tę­tent ko­pyt, ale nie obej­rze­li się, co oka­za­ło się błę­dem. To nie był nikt z ich od­dzia­łu. Nie zwal­nia­jąc, prze­je­cha­ła obok na­past­ni­ków, tego trzy­ma­ją­ce­go ko­niec ko­ry­ta cię­ła od góry, uno­sząc się w strze­mio­nach. Tra­fi­ła pod ką­tem, tuż nad oboj­czy­kiem, sza­bla gład­ko we­szła w ranę i rów­nie gład­ko z niej wy­szła. Ude­rzo­ny za­gul­go­tał dzi­wacz­nie, pu­ścił ko­ry­to i zła­pał się za szy­ję, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać stru­mień ja­snej, tęt­ni­czej krwi, try­ska­ją­cej na wszyst­kie stro­ny. Osu­nął się na ko­la­na, po­wo­li, jak­by do­świad­czył wła­śnie ja­kiejś re­li­gij­nej ilu­mi­na­cji – już mar­twy, cho­ciaż jesz­cze pró­bo­wał wal­czyć. Nie było sen­su dłu­żej się nim zaj­mo­wać.