Выбрать главу

I ci obcy. Śred­nie­go wzro­stu, uzbro­je­ni w mie­cze, to­po­ry i włócz­nie, za­sła­nia­ją­cy twa­rze cięż­ki­mi heł­ma­mi.

Pod­bie­ga do pierw­sze­go z mar­twych wro­gów i zry­wa mu hełm.

Czło­wiek.

Po pro­stu czło­wiek, obok leży sui, kil­ka kro­ków da­lej ven­leg­go­wi, ale taki, któ­ry nie ma kla­no­wych barw na pan­ce­rzu, po­tem znów czło­wiek, i jesz­cze je­den. I ni­ski, krę­py wo­jow­nik Ludu Gór. I ko­bie­ta w stro­ju jeźdź­ca Laal.

Ta na­gle po­ru­sza się, kasz­le i otwie­ra oczy.

Przy­sła­li cię, co? – Uśmie­cha się krwa­wo. – Po­wiedz tam... na Po­łu­dniu... że wol­ni lu­dzie... nie będą gi­nąć... za sza­lo­nych...

Umie­ra.

* * *

Żył. Otarł się o de­ski bur­ty, a po­tem czy­jeś ręce zła­pa­ły go za ubra­nie i wy­cią­gnę­ły z wody. Sły­szał gło­sy, pod­eks­cy­to­wa­ne, ktoś ude­rzył go w twarz, raz i dru­gi, ktoś siłą uniósł po­wie­ki.

Alt­sin zgiął się w pół i za­czął rzy­gać.

Prze­żył.

Prze­pły­nął Rze­kę Łez. Zo­stał oce­nio­ny i El­ha­ran da­ro­wa­ła mu ży­cie.

* * *

Spo­tkał Ja­wyn­de­ra, tak jak tam­ten za­po­wie­dział, za mia­stem, na gra­ni­cy sło­nych mo­kra­deł. Ja­sno­widz sie­dział na spróch­nia­łym pniu pod kępą ra­chi­tycz­nych drzew i naj­wy­raź­niej cze­kał na nie­go, wpa­tru­jąc się w po­wierzch­nię nie­wiel­kie­go ba­jor­ka.

Alt­sin zdą­żył się prze­brać, za­brać z wy­naj­mo­wa­ne­go po­ko­ju broń i na­rzę­dzia.

– Prze­ży­łeś – mruk­nię­cie star­ca było le­d­wo sły­szal­ne.

– Prze­ży­łem. Rze­ka... – zło­dziej za­wa­hał się. – Ona ma du­szę, praw­da?

– Każ­da rzecz na świe­cie ma swo­je­go du­cha, ten pień, na któ­rym sie­dzę, też, a gdy spróch­nie­je do koń­ca, jego duch sta­nie się czę­ścią du­chów owa­dów, ro­ślin i grzy­bów. To praw­da zna­na wiedź­mom, dzi­kim cza­row­ni­kom i sza­ma­nom. Praw­da, któ­rą me­ekhań­scy ma­go­wie, sto­ją­cy na cze­le szkół aspek­to­wa­nej ma­gii, i wiel­cy ka­pła­ni, spra­wu­ją­cy rzą­dy dusz ze zło­co­nych tro­nów, chcie­li­by wy­kre­ślić z ob­li­cza świa­ta. Wnio­ski, któ­re moż­na wy­cią­gnąć z tej wie­dzy, prze­ra­ża­ją ich do szpi­ku ko­ści.

– Nie du­cha. Du­szę.

– Tak. Ma du­szę. – Ja­sno­widz nie ode­rwał wzro­ku od sa­dzaw­ki, ale jego po­bruż­dżo­na twarz zmarsz­czy­ła się w krót­kim uśmie­chu. – Wi­dzisz. Znów drgnę­ła.

Po po­wierzch­ni ba­jor­ka, niec­ki w zie­mi sze­ro­kiej le­d­wie na kil­ka jar­dów, ro­ze­szły się le­ni­we krę­gi.

Ja­wyn­der wresz­cie na nie­go spoj­rzał. Bia­łe oczy zmie­rzy­ły zło­dzie­ja z góry na dół.

– Idziesz na woj­nę?

– To aż tak wi­dać?

– Je­śli wie­dzieć, jak pa­trzeć... – Wzru­sze­nie ra­mio­na­mi było aż nad­to wy­mow­ne.

Alt­sin wle­pił wzrok w wodę.

– Znów się ru­szy­ło – ode­zwał się wresz­cie, żeby prze­rwać za­pa­dłą ci­szę. – Co to? Ryba?

– Żaba. Ostat­nia w tym miej­scu. Umie­ra. Nie chce umie­rać, ale nie ma już nic do je­dze­nia. Więc od wie­lu dni kona z gło­du.

– Fa­scy­nu­ją­ce.

– Nie. Prze­ra­ża­ją­ce. To przy brze­gu, to skrzek. Na szczę­ście dla na­stęp­ne­go po­ko­le­nia okry­ty tru­ją­cym ślu­zem. Ty­sią­ce ma­łych ki­ja­nek. Cze­ka­ją z wy­klu­ciem, aż sta­ra żaba umrze, w prze­ciw­nym ra­zie za­czę­ła­by je po­że­rać. Gdy tyl­ko sko­na, za­cznie się. Wy­lę­ga­nie. Ki­jan­ki wy­peł­nią staw, będą ży­wić się sza­ry­mi glo­na­mi z jego dna. I ro­snąć. Któ­re­goś dnia za­czną się prze­obra­żać w żaby i od­kry­ją, że glo­ny już im nie wy­star­cza­ją. Będą gło­do­wać. A po­tem za­czną się po­że­rać. Będą po­lo­wać na sie­bie mię­dzy ka­mie­nia­mi i na­dal ro­snąć. A gdy się na­je­dzą, za­czną ko­pu­lo­wać. I skła­dać skrzek. I na­dal po­lo­wać na sie­bie. I bę­dzie ich co­raz mniej, aż w koń­cu zo­sta­nie jed­na, któ­ra wresz­cie, wy­cień­czo­na, sko­na z gło­du. A po­tem znów wy­lę­gną się ki­jan­ki.

– Fa­scy­nu­ją­ce, po­wta­rzam. Opo­wiedz mi te­raz o tej wspa­nia­łej, dzi­kiej tra­wie, któ­ra tu wo­kół ro­śnie.

Wy­raz twa­rzy ja­sno­wi­dza nie zmie­nił się.

– Po co wła­ści­wie przy­sze­dłeś?

– Gdy by­łem w wo­dzie, ucze­pio­ny two­je­go wio­sła, obie­cy­wa­łem so­bie, że je­śli prze­ży­ję, to cię znaj­dę i wy­pru­ję fla­ki. Ale po­tem... wi­dzia­łem swo­je sny i ma­ja­ki. Ona, El­ha­ran, wy­cią­gnę­ła je z mo­jej gło­wy... tyl­ko że... To nie ma sen­su.

– Wszyst­ko ma sens, Alt­sin. Tyl­ko cza­sem ten sens może nam się nie po­do­bać.

– A cza­sem może nas za­bić? Zmie­nić w mor­der­czą be­stię, pra­gną­cą śmier­ci wszyst­kie­go, co żyje?

– Bywa i tak.

Alt­sin za­wa­hał się, w koń­cu przy­siadł na pniu obok ja­sno­wi­dza.

– Rze­ka... Wspo­mnie­nia, któ­re od­sła­nia­ła... Nie wiem, co zna­czą. Awen­de­ri? To wspo­mnie­nia ja­kie­goś bo­że­go na­czy­nia? I... sa­me­go boga?

– Być może, Alt­sin, być może.

– Co się ze mną dzie­je? Czym jest to coś, co sie­dzi mi w gło­wie?

Ja­sno­widz uśmiech­nął się dziw­nie.

– Też chciał­bym to wie­dzieć...

Pod­niósł garść ka­my­ków, zwa­żył je w ręku, a po­tem rzu­cił w górę, nad ta­flę ba­jor­ka. I sko­czył, jak wy­pchnię­ty sprę­ży­ną.

Na­gle w dło­niach star­ca po­ja­wił się to­pór, dziw­na broń z ostrzem lśnią­cym zło­tym pół­okrę­giem i czte­ro­sto­po­wym drzew­cem. Alt­sin nie zdą­żył się zdzi­wić, a Ja­wyn­der już wi­siał nad nim, wy­cią­gnię­ty w po­wie­trzu, a to­pór za­ta­czał łuk. Unik!

Zszedł w lewo, lek­ko ba­lan­su­jąc na ugię­tych no­gach, oba szty­le­ty miał już w rę­kach, oba z tym sa­mym uczu­ciem, że to za mało, że dło­nie po­win­na mu wy­peł­niać więk­sza, cięż­sza broń. Wy­chwy­cił ostrze to­po­ra na je­lec szty­le­tu, zmie­nił tor że­leź­ca, dru­gą ręką ude­rzył w przód, ale ja­sno­widz był za da­le­ko, broń da­wa­ła mu spo­rą prze­wa­gę. Od­sko­czy­li. I znów się star­li, to­pór Ja­wyn­de­ra ciął po­wie­trze, zmie­nia­jąc się w zło­tą smu­gę. Zej­ście. W przód. Bli­żej!

Alt­sin ude­rzył łok­ciem w twarz ja­sno­wi­dza z taką siłą, że ból eks­plo­do­wał mu aż w bar­ku, rzu­cił szty­le­ty, zła­pał sta­re­go za ra­mio­na i przy­cią­gnął do sie­bie. Kop­nął ko­la­nem w brzuch, po­pra­wił ude­rze­niem gło­wą, po­to­czy­li się po ka­mie­niach. Na­gle zna­lazł się na gó­rze, przy­ci­ska­jąc szy­ję Ja­wyn­de­ra sty­li­skiem jego wła­sne­go to­po­ra. Za­ci­snął ręce moc­niej, na­parł ca­łym cia­łem. No już! Giń!

Szarp­nął się, po­de­rwał z zie­mi, z dłoń­mi wciąż za­ci­śnię­ty­mi na wy­rwa­nej ja­sno­wi­dzo­wi bro­ni. Na mo­ment, mniej niż mgnie­nie oka, wi­zja to­po­ra roz­rą­bu­ją­ce­go na ka­wał­ki bez­bron­ne­go Ja­wyn­de­ra za­wład­nę­ła nim cał­ko­wi­cie. Bo­jo­wy szał miał smak chłod­nej, kry­sta­licz­nie czy­stej wody na war­gach za­gu­bio­ne­go po­śród pia­sków wę­drow­ca, świe­że­go ka­wał­ka pie­cze­ni w ustach czło­wie­ka gło­du­ją­ce­go od wie­lu dni. Ku­sił. Za­chły­śnij się mną. Wy­peł­nij. Już!