Nie!
Z dzikim okrzykiem odrzucił broń przed siebie, daleko, pochylił się i złapał leżącego za ubranie.
– Dlaczego? – wysapał mu w twarz.
Uśmiech na zakrwawionych wargach wyglądał niemal czule.
– Słuchaj.
Szszszszszsz, plusssssk.
Kamyki spadające na brzeg i taflę wody. Altsin zamarł. Ile czasu minęło od chwili, gdy Jawynder rzucił je w powietrze?
– Musiałem się upewnić. – Starzec mówił niewyraźnie, usta już zaczęły mu puchnąć. – O, Pani. Krew. Moja własna. Wiesz, ile czasu nie czułem smaku własnej krwi? I ząb... psiakrew, rusza mi się ząb.
Wyglądał na zafascynowanego. I przerażonego jednocześnie.
– Kto by pomyślał, że mu się uda? Mówili, że to niemożliwe – zarechotał, pryskając kropelkami czerwieni. – Jedna szansa na milion? Na sto milionów? Nie wracaj do miasta, chłopcze. Uciekaj. Jak najdalej od Świątyni Reagwyra i Miecza. Już, zaraz. Obróć się w prawo, idź na południe. Pięć mil stąd jest wioska rybacka. Wynajmij łódź albo ukradnij ją, i płyń. Do Nesbordczyków bądź w górę rzeki, do Meekhanu. Zmień wygląd, akcent, ubiór. Ukryj się w spokojnym miejscu, gdzie nie będzie okazji do walki. Może pożyjesz jeszcze jakiś czas.
– Co się dzieje?
– Nieważne. Nie możesz nic zrobić. Nie wracaj do miasta, nie pomożesz im.
– Komu?
– Cetronowi. I innym. Hrabia wie, że nigdy nie zdobędzie władzy w nadbrzeżnych dzielnicach, jeśli nie zniszczy Ligi Czapki. Chciał zebrać więcej informacji, lepiej się przygotować, ale... te twoje wspomnienia... robiły hałas... Terleach wyczuł, że pojawił się ktoś jeszcze, więc postanowił uderzyć od razu. Wieczorem wyśle do portu wszystko, co ma. Wszystkich Prawych, większość straży, najemnych czarowników. Choć tak naprawdę nie chodzi mu o Grubego, tylko o ciebie. Terleach kazał im znaleźć tego, kto zabił mu Prawego i w czyjej głowie płoną takie wspomnienia. Uciekaj.
Altsin puścił starca, wstał i odszukał swoje sztylety. Jasnowidz obserwował go uważnie.
– Jeśli wrócisz, nie pomogę ci – powiedział wolno. – Najpewniej zginiesz.
Złodziej zignorował go, wsunął broń w pochwy, poprawił ubranie i szybkim krokiem ruszył w stronę miasta.
* * *
Do Ponkee-Laa dotarł już o zmierzchu. Słońce chowało się za horyzont, bramy wzdłuż linii murów szczękały zasuwami. O tej porze roku szybko robiło się ciemno.
Gdy wszedł do nadbrzeżnych dzielnic, zrozumiał, że jest za późno, żeby kogokolwiek ostrzec.
Zapalacze lamp nie wyszli dziś do pracy.
Olejowe lampy, wypełnione najczęściej foczym lub wielorybim tłuszczem, rozstawiono w kilkunastojardowych odstępach. Dawały akurat tyle światła, żeby po zmroku nie wpadać na ściany, jednak od lat były dumą miasta, a cech zapalaczy lamp traktował swoje obowiązki z niemal religijną żarliwością. Jego ubrani w ciężkie, skórzane peleryny członkowie całe noce krążyli po ulicach, sprawdzając poziom oleju, przycinając knoty i czyszcząc klosze w lampach. Dla większości mieszkańców byli równie niewidoczni i równie nierozerwalnie związani z miastem jak morski wiatr.
Ale nie dziś i nie w tej dzielnicy.
Niewiele w Ponkee-Laa było sił zdolnych sprawić, by zapalacze zostawili w ciemnościach jakieś ulice.
Altsin czuł pod skórą niemal rozkoszny dreszcz. Walka. Starcie w mroku. Plany i taktyki, zasadzki i podstępy, krew na bruku i poczucie triumfu. Mimowolnie obnażył zęby.
Przymknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów, wyrywając się z kręgu szalonych myśli i emocji. Jeśli jasnowidz miał rację, jeśli byli tu Prawi, te szalone sukinsyny, to jakikolwiek frontalny atak byłby samobójstwem.
Psiakrew, samo wejście do dzielnicy było samobójstwem. Równie dobrze można by usiąść na gorących węglach i oczekiwać, że wyleczy nas to z bólu głowy.
Altsin rozejrzał się po uliczce. Ostatnia zapalona lampa płonęła jakieś trzydzieści stóp za jego plecami, przed sobą miał wejście do Muhreyi. Portowa dzielnica tonęła w mroku, jakby siedziało tam coś, co pożera światło. Nie widział dalej niż na kilka kroków, nawet białe ściany najbliższych budynków zdawały się promieniować ciemnością. Zaswędziało go między łopatkami. Ktoś rzucił zaklęcie, pogrążając dzielnicę w mroku. Całą dzielnicę.
Wyszczerzył się. Było ciekawiej, niż się spodziewał.
Dlaczego to robisz?
To była jedna z tych myśli, które tłumił od chwili, gdy Jawynder powiedział mu, co wieczorem wydarzy się w mieście. Czemu nie uciec z miasta i nie ukryć się na prowincji? Pieniądze, które ma zdeponowane w bankach, wystarczą mu w zupełności do końca życia.
Do końca życia...
Ścigany, zaszczuty, tropiony jak zwierzę.
Czasem cofanie się przed falą tylko przyspiesza twój upadek.
Za plecami, w głębi uliczki, usłyszał powolne kroki i stukot o bruk okutej żelazem laski. Tę okolicę zapalacze lamp odwiedzali wciąż regularnie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Kwadrans później stał w tym samym miejscu ubrany w skórzaną pelerynę z kapturem, skórzane spodnie i skórzaną maskę na twarz. Zdarzało się czasem, że przegrzana lampa eksplodowała w chwili dolewania paliwa, siejąc wokół płonącą cieczą, więc taki strój był rozsądnym rozwiązaniem. Bańka z olejem, którą zabrał, była już niemal opróżniona, ale to akurat był najmniejszy problem. Podniósł jeszcze z ziemi lampkę i długi na dziesięć stóp drąg, zwieńczony knotem i małym hakiem. Wszedł w ciemność.
Było inaczej, niż się spodziewał. Żadnych złowrogich cieni i mrocznych postaci, przemykających wokół jak duchy. Krąg światła rzucany przez lampkę wyraźnie się tylko skurczył, jednak nie na tyle, żeby nie oświetlał mu drogi, a swędzenie między łopatkami nieznacznie się nasiliło. I tyle. Czar najwidoczniej nie miał okryć wszystkiego całkowitym mrokiem, lecz jedynie sprawić, że ciekawskie oczy nie dostrzegą tego, co miało pozostać zakryte. I oczywiście ostrzec właścicieli tych oczu, że lepiej poleżeć w łóżku, upić się albo pobaraszkować z żoną, niekoniecznie nawet własną, niż sterczeć przy oknie i gapić się w noc.