Выбрать главу

Pierw­sza lam­pa wy­ło­ni­ła się z ciem­no­ści le­d­wo kil­ka stóp przed nim. Że­la­zny słup z prze­szklo­ną klat­ką na szczy­cie. Za­trzy­mał się, po­wo­li po­sta­wił bań­kę z ole­jem na bru­ku, po niej lamp­kę, prze­cią­gnął się. No da­lej, bę­kar­ty, po­na­glił w my­ślach, bo jesz­cze chwi­la, a zo­rien­tu­je­cie się, że nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia, jak to ro­bić.

Od­pa­lił knot na szczy­cie drą­ga. Po­sy­pa­ły się iskry, pło­mień oka­zał się za­ska­ku­ją­co ja­sny i żywy. Się­gnął po na­czy­nie z ole­jem.

Kro­ki.

– Mistrz ce­chu nie po­wie­dział ci, że dziś ma­cie nie wcho­dzić do tej dziel­ni­cy?

Od­wró­cił się gwał­tow­nie, jak gdy­by go za­sko­czo­no. Było ich dwóch, ni­ski chu­dzie­lec i wy­so­ki, po­tęż­ny jak stu­ga­lo­no­wa becz­ka drab. Chu­dzie­lec gu­bił cień, pa­sma ciem­no­ści spły­wa­ły z nie­go na bruk, wi­jąc się we wszyst­kie stro­ny. Cza­ro­dziej i jego straż­nik. Tego więk­sze­go mógł w tej chwi­li zi­gno­ro­wać, ol­brzym stał lek­ko po­chy­lo­ny w przód, z dłoń­mi luź­no opusz­czo­ny­mi i sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi no­ga­mi. Ta po­zy­cja mia­ła za­stra­szyć, ale była kiep­ska i do ata­ku, i do obro­ny. A cza­ro­dziej...

– Py­ta­łem. – Mag syk­nął chra­pli­wie, przez za­ci­śnię­te zęby.

Cza­ro­dziej był zmę­czo­ny, utrzy­my­wa­nie tak po­tęż­ne­go cza­ru to wy­czer­pu­ją­ce za­ję­cie. Na pew­no nie dzia­łał sam, gdy­by po­tra­fił w po­je­dyn­kę po­grą­żyć całą dziel­ni­cę w mro­ku, był­by znacz­nie sław­niej­szy i by­ło­by go stać na kil­ku straż­ni­ków.

– Do­sta­łem po­le­ce­nie od star­sze­go za­pa­la­cza, do­bry pa­nie. – Zło­dziej po­chy­lił gło­wę. – Mamy wejść do dziel­ni­cy i za­świe­cić wszyst­kie lam­py, jak co wie­czór, tak po­wie­dział. Ja nic nie wiem, pa­nie.

Cza­ro­dziej wy­ko­nał znie­cier­pli­wio­ny gest. Alt­sin wie­dział, w ja­kim jest sta­nie. Dłu­gie, in­ten­syw­ne kon­cen­tro­wa­nie się na za­klę­ciu, wy­ko­rzy­sty­wa­nie i prze­kształ­ca­nie Mocy, wy­czer­py­wa­ło siły szyb­ciej niż wie­lo­go­dzin­na pra­ca na ga­le­rze.

– We­rgh – cza­ro­dziej rzu­cił wresz­cie zmę­czo­nym gło­sem. – Idź po Amen­deya.

Straż­nik chrząk­nął i od­wró­cił się bez sło­wa.

Gdy ro­bił pierw­szy krok, cięż­ka, me­ta­lo­wa bań­ka tra­fi­ła go w po­ty­li­cę z taką siłą, że jej ścian­ka się wy­gię­ła. Cza­ro­dziej otwo­rzył usta, spły­wa­ją­ce z nie­go cie­nie cof­nę­ły się gwał­tow­nie, jak­by prze­stra­szo­ne, a w tej sa­mej chwi­li oku­ty że­la­zem ko­niec drą­ga ude­rzył go w splot sło­necz­ny. Okrzyk za­mie­nił się w char­kot. Alt­sin nie cze­kał, za­wi­nął drą­giem obu­rącz i grzmot­nął maga w gło­wę, od­wi­nął i dla pew­no­ści po­pra­wił z dru­giej stro­ny. Pło­myk na koń­cu kija za­fur­ko­tał i zgasł.

Upa­dli obaj, cza­ro­dziej jak stos szmat, straż­nik jak wór pe­łen mo­krej mąki.

Zło­dziej kop­nął lamp­kę w bok i za­marł w ciem­no­ści, ocze­ku­jąc okrzy­ków alar­mu, świ­stu nad­la­tu­ją­cych po­ci­sków i tu­po­tu stóp. Nic. Ci­sza. Kim­kol­wiek był ten Amen­dey, mu­siał znaj­do­wać się poza za­się­giem słu­chu. Na do­da­tek li­nia ma­gów była usta­wio­na bar­dzo luź­no. Albo hra­bia nie miał dość lu­dzi, albo wy­ka­zy­wał cho­ler­ną aro­gan­cję.

Alt­sin spraw­dził szyb­ko swo­je ofia­ry. Obaj żyli, mag od­dy­chał szyb­ko i płyt­ko, krew są­czą­ca się z roz­cię­cia na gło­wie two­rzy­ła na bru­ku czar­ną ka­łu­żę. Cie­nie się roz­pro­szy­ły, świa­tło z po­bli­skiej lam­py śmie­lej wdar­ło się w ulicz­kę.

No to za­czy­na­my za­ba­wę.

Zło­dziej znał tę dziel­ni­cę le­piej niż więk­szość jej miesz­kań­ców. Muh­reya była od lat sie­dzi­bą gil­dii Ce­tro­na i Alt­sin, gdy tyl­ko tra­fił pod jego opie­kę, wy­cho­wy­wał się na jej uli­cach. Oraz na da­chach, w ka­na­łach i piw­ni­cach. Po­dej­rze­wał, że nie było tu miej­sca, któ­re­go by nie od­wie­dził.

A te­raz Ce­tron, jak sta­ry niedź­wiedź, zo­stał w koń­cu ze­pchnię­ty do swo­je­go ma­tecz­ni­ka.

Hra­bia chy­ba ni­g­dy nie po­lo­wał na gru­be­go zwie­rza na jego wła­snym te­re­nie.

* * *

Mrok. Ciem­ność lep­ka i brud­na. Zda­wa­ło się, że cie­nie są w ru­chu, a prze­su­wa­jąc się, zo­sta­wia­ją za sobą sza­re smu­gi, któ­re nie znik­ną na­wet w świe­tle dnia.

Alt­sin za­trzy­mał się w za­uł­ku i ścią­gnął strój za­pa­la­cza lamp. Skó­rza­na pe­le­ry­na nie osło­ni­ła­by go ani przed beł­tem z ku­szy, ani przed cio­sem mie­cza, za to sku­tecz­nie krę­po­wa­ła ru­chy, a na do­da­tek lek­ko po­skrzy­py­wa­ła w ciem­no­ściach.

Spraw­dził broń. Za­le­d­wie dwa szty­le­ty, ka­stet, ga­ro­ta, kil­ka bu­te­le­czek z tru­ci­zna­mi i kwa­sem – prze­ciw straż­ni­kom, cza­row­ni­kom i Pra­wym, ich mie­czom, ku­szom, pał­kom i ma­gii. No i oczy­wi­ście to cho­ler­nie nie­po­ko­ją­ce uczu­cie, że sie­dzą­cy w jego gło­wie byt, czym­kol­wiek był, cze­ka nie­cier­pli­wie i co­raz bar­dziej cie­szy się na nad­cho­dzą­ce star­cie.

Przy­naj­mniej je­den z nich bę­dzie się do­brze ba­wił.

Cof­nął się w głąb za­uł­ka i zmie­rzył wzro­kiem ścia­nę. Na szczę­ście w tej dziel­ni­cy nie kró­lo­wa­ła przy­wle­czo­na z Im­pe­rium moda na ar­chi­tek­to­nicz­ne cuda przyj­mu­ją­ce po­stać trzy – i czte­ro­pię­tro­wych ka­mie­nic, za­da­szo­nych tak stro­mo, że na­wet koty nie mo­gły się na nich utrzy­mać. Tu­taj bu­do­wa­no ni­skie bu­dyn­ki z naj­wy­żej jed­nym pię­trem i pła­ski­mi da­cha­mi, na któ­rych za­zwy­czaj wie­czo­rem kwi­tło ży­cie to­wa­rzy­skie. Przed sobą miał okno, nad nim mały bal­ko­nik, a po­wy­żej ba­lu­stra­dę, za­bez­pie­cza­ją­cą gór­ny ta­ras. Kil­ka ru­chów i mógł być na gó­rze.

Po­myśl, upo­mniał się. Ja­wyn­der twier­dzi, że Ter­le­ach za­ata­ko­wał pod wpły­wem im­pul­su, z po­wo­du śmier­ci Pra­we­go i fal, ja­kie ro­ze­szły się przez Moc, gdy prze­bu­dzi­ły się two­je sny. A więc im­pro­wi­zu­je. Ilu może mieć lu­dzi? Prze­ciw Mą­twie po­słał trzy­stu, a prze­ciw Ce­tro­no­wi? Pię­ciu­set? Nie. Li­nia wart i cza­row­ni­ków jest za sła­ba, za bar­dzo roz­cią­gnię­ta, jesz­cze nie sły­chać alar­mu, wciąż nikt nie od­na­lazł ogłu­szo­ne­go maga. Za­tem? Trzy­stu, może na­wet nie tylu. Ze stra­ży miej­skiej wy­brał tych, któ­rzy byli pod ręką, w tak krót­kim cza­sie nie ścią­gnął ich wię­cej niż dwie set­ki, nie dał rady opróż­nić ulic ca­łe­go mia­sta ze zbroj­nych. Do tego trzy­na­stu Pra­wych i garść cza­row­ni­ków. Łącz­nie nie wię­cej niż trzy­stu.

Gru­by szy­ko­wał się do star­cia od dłuż­sze­go cza­su, lecz pew­nie też jest za­sko­czo­ny. Za­zwy­czaj miał w dziel­ni­cy też oko­ło trzy­stu lu­dzi, ale do cięż­kiej cho­le­ry, jego zło­dzie­je nie mo­gli się mie­rzyć w otwar­tej wal­ce ze stra­żą miej­ską, uzbro­jo­ną w kol­czu­gi, ha­la­bar­dy, mie­cze i ku­sze. Do tego mógł wy­na­jąć kil­ku cza­row­ni­ków, ale nie­zbyt do­brych. Ja­wyn­der twier­dzi, że hra­bia my­śli jak ge­ne­rał, więc ra­czej po­trak­tu­je tę wal­kę jak szturm na wro­gie mia­sto. Bę­dzie za­tem pró­bo­wał oto­czyć po­szcze­gól­ne uli­ce i opróż­nić je jed­na za dru­gą...

Psia­krew. Wszyst­ko spro­wa­dza­ło się do py­ta­nia, czy ma po­zo­stać na dole, czy szu­kać lu­dzi Ce­tro­na na da­chach. Je­śli hra­bia my­śli jak żoł­nierz, na pew­no nie ka­zał straż­ni­kom po­zbyć się pan­ce­rzy, ha­la­bard, ro­ha­tyn i mie­czy. A w ta­kim opo­rzą­dze­niu nie spo­sób swo­bod­nie po­ru­szać się górą. Lu­dzie an­wa­la­ra może i nie zdo­ła­li­by wal­czyć ze stra­żą twa­rzą w twarz, ale umie­li po­słu­gi­wać się ku­sza­mi. W nocy, w ta­kich ciem­no­ściach, bę­dzie się strze­la­ło z kil­ku­na­stu kro­ków. Żad­na kol­czu­ga nie ochro­ni przed beł­tem. Za­sta­no­wił się, co sam by zro­bił, gdy­by był hra­bią.