Posłałby Prawych na dachy – odpowiedź była aż nazbyt oczywista. Żeby je oczyszczali i żeby nie pogubili się w zaułkach i wąskich uliczkach, gdzie niewidoczni zabójcy mogliby wyłuskiwać ich pojedynczo. Wysłałby ich dwójkami, tak żeby w każdej chwili zaatakowana para mogła otrzymać wsparcie. Dachy są tu mniej więcej na tym samym poziomie, uliczki między budynkami rzadko przekraczają szerokość sześciu-ośmiu stóp, łatwo przeskoczyć z jednego na drugi, więc pomoc mogłaby nadejść odpowiednio szybko.
Złodziej zacisnął zęby i kilkoma ruchami wspiął się na budynek. Barierka okalająca dach składała się z rzędów drewnianych szczebli podtrzymujących malowaną na biało poręcz. Przeskoczył ją i przypadł do tarasu. Cisza. Żadnego dźwięku w całej cholernej dzielnicy.
Wtedy o niebo uderzył grom. Błyskawica wystrzeliła w górę z miejsca odległego o jakieś dwieście kroków, rozświetlając okolicę nienaturalnym blaskiem. Przez uderzenie serca wisiała nad dzielnicą, po czym zwinęła się w kulę i spłynęła w dół. Blask nie zmalał.
Altsin wyjrzał przez szparę między szczeblami. Na dachu, kilka domostw dalej, stał mężczyzna. Wysoki, chudy, w obcisłym stroju, podkreślającym jeszcze jego szczupłość. W uniesionej nad głową ręce trzymał kulę zimnofioletowego światła. Z kuli pączkowały mniejsze błyskawice, przez co mężczyzna wyglądał jak uwięziony w klatce zrobionej ze światła. Ogniste węże prześlizgiwały się po krzywiznach zabudowań, uderzały w dachowe tarasy, pełzały po balustradach, owijały się wokół nadbudówek i kominów. Jakby czegoś szukały.
Złodziej szybko dowiedział się kogo. Na dachu sąsiadującym z dachem czarownika jeden ze świetlistych węży zmacał przyczajonego człowieka. Mężczyzna próbował uciec, ale strumień energii nie dał mu żadnych szans, błyskawica uderzyła nieszczęśnika w pierś, owinęła się wokół, natychmiast dołączyły do niej dwie inne, ponad hałas trzaskających magicznych wyładowań wybił się dziki, przepełniony bólem ryk. Ofiara zatańczyła, zaszamotała się, targana dziwacznymi ruchami, krzyk urwał się w pół, gdy kolejny świetlisty wąż uderzył ją w twarz.
Czarownicy – Altsin skrzywił się kwaśno. Nie tylko tani magicy od sztuczek ze światłem i cieniem, lecz również bojowi magowie, tacy, którzy wspierają żołnierzy na polu bitwy. Hrabia nie oszczędzał. A wszystko po to, żeby zniszczyć bandę portowych złodziei.
I dorwać ciebie, dodał zaraz.
Podrywał się właśnie na nogi, gdy Cetron odpowiedział na atak. Dach wokół władającego błyskawicami czarownika wybrzuszył się, jakby od spodu uderzył w niego taran wielowiosłowej galery. Mag zachwiał się, krzyknął coś i znikł w wyszarpniętej dziurze. Błyskawice zgasły.
Złodziej wyszczerzył się w ciemności. Gruby miał własnych czarowników, może i nie tak dobrych jak hrabia, ale wiedzących co nieco, jak zabijać podstępnie i skutecznie. A Altsin mógł się założyć, że Terleach nie uwzględnił w swoich planach sieci portowych kanałów i piwnic.
Ruszył w stronę centrum Muhrei, przemykając od cienia do cienia, przeskakując z dachu na dach. Większość z nich nie była całkiem płaska, porastały je małe nadbudówki, ażurowe altanki, kominy, między niektórymi dachami przerzucono kładki, bo wieczorami, gdy od morza wiała orzeźwiająca bryza, życie towarzyskie okolicy koncentrowało się właśnie tutaj. Rybacy, drobni kupcy i rzemieślnicy lubili spędzać czas ze szklanką schłodzonego wina w ręku, pogadując z sąsiadami. W gruncie rzeczy Muhreya była dzielnicą ciężko pracujących ludzi, którzy potrafili cieszyć się życiem. Najpewniej guzik ich obchodziły sprawy możnych, świątyń, bogów i cudze ambicje, lecz teraz najpewniej kulili się za zamkniętymi drzwiami, pod łóżkami i w różnych schowkach, modląc się, by walka ominęła ich dom.
A starcie właśnie zaczynało się na dobre.
Dwa strumienie ognia trysnęły w niebo z dachu odległego o niespełna sto kroków. Polizały sąsiedni taras, przełamały ciemności. W ich świetle Altsin dostrzegł, jak władającego ogniem maga trafiają w plecy trzy bełty, jeden po drugim. Mężczyzna rozrzucił ręce, tryskające mu spomiędzy palców płomienie rozbłysły jaśniej, gdy ciężko ranny uwolnił całą zgromadzoną Moc, i zgasły. Zdołały jednak podpalić altankę na najbliższym dachu, konstrukcja z cienkich listewek w mgnieniu oka zajęła się ogniem, rozświetlając okolicę. W blasku płonącej nadbudówki dało się dostrzec, jak mag pełznie w stronę krawędzi tarasu i jak nagle z cienia wyskakuje drobna postać, spada mu na plecy, zadziera głowę w górę i błyskając nożem, oszczędnym ruchem podrzyna gardło. Altsin mrugnął i zabójcy już nie było.
Nie to ci obiecywano, co?, posłał myśl martwemu czarownikowi. Miałeś walczyć przeciw bandzie złodziejaszków, tchórzliwych i kryjących się po jakichś dziurach, w oczekiwaniu, aż ich znajdziesz i usmażysz, a tu coś takiego?! Zawodowi mordercy i złodzieje walczący na własnym terenie. Trzeba było zażądać więcej pieniędzy.
Jak na rozkaz cała dzielnica wybuchła odgłosami starć. Brzęk cięciw, szczęk ostrzy, krzyki. Najwyraźniej Cetron postanowił przyjąć walkę także na dole, bo większość dźwięków dochodziła z poziomu ulic.
Jakkolwiek skończy się ta noc, hrabia nie odniesie łatwego zwycięstwa.
* * *
Wpadł na nich, przeskakując z dachu na dach. Dwóch, obaj z mieczami w ręku, długie klingi błyszczały, odbijając blask płomieni. Temu leżącemu bliżej spadł na plecy, odbił się, przetoczył i ledwo zahamował na krawędzi dachu, który akurat nie miał żadnej barierki, a do bruku było dobre trzydzieści stóp. Obaj Prawi byli martwi.