Выбрать главу

Gło­wa tego, o któ­re­go się po­tknął, zo­sta­ła od­rą­ba­na pre­cy­zyj­nym, ide­al­nym ude­rze­niem, a po­tem po­ło­żo­na przy cie­le, jak­by dla ja­kie­goś po­nu­re­go żar­tu, twa­rzą w stro­nę ple­ców. Dru­gi miał sze­ro­ką, pa­skud­ną ranę bie­gną­cą przez śro­dek pier­si, na skos, od pra­we­go oboj­czy­ka do le­we­go dol­ne­go że­bra. Czy­ste cię­cie, po któ­rym klat­ka pier­sio­wa roz­chy­li­ła się nie­co, uka­zu­jąc szcze­li­nę peł­ną spie­nio­nej krwi. Krew była ja­sno­czer­wo­na. Tuż pod szczę­ką męż­czy­zny wid­nia­ła ko­lej­na rana, pio­no­wa szra­ma sze­ro­ka naj­wy­żej na dwa cale. Sztych w mózg, wie­dział to na pew­no, pierw­szy z nich zgi­nął od cio­su z tyłu, dru­gi od­wró­cił się, uno­sząc miecz do cię­cia, ale był za wol­ny. Za wol­ny. Pra­wy tra­fił na ko­goś, kto oka­zał się od nie­go szyb­szy, nie zdo­łał na­wet wy­pro­wa­dzić cio­su, gdy ude­rze­nie otwo­rzy­ło mu pierś, a sztych dru­gie­go ostrza wszedł w mózg.

Ce­tron za­trud­nił ko­goś na­praw­dę do­bre­go.

Zło­dziej de­li­kat­nie do­tknął krwi. Le­pi­ła się do pal­ców jak lek­ko pod­grza­na smo­ła. Oce­nił, że obaj męż­czyź­ni zgi­nę­li ja­kieś pół go­dzi­ny temu. Za­nim... Alt­sin po­czuł dreszcz. Za­nim wszedł na dach, za­nim roz­pę­ta­ła się wal­ka. Ten, kto ich za­bił, zro­bił to cał­ko­wi­cie bez­sze­lest­nie i za­czął po­lo­wać na Pra­wych, nim hra­bia wy­dał roz­kaz ata­ku.

Ru­szył da­lej, uwa­ża­jąc, aby jesz­cze nie rzu­cać się w oczy. Star­cia wy­bu­cha­ły cha­otycz­nie to tu, to tam, za­wsze krót­sze niż kil­ka ude­rzeń ser­ca. To była woj­na skry­to­bój­ców – strzał z ku­szy, szyb­kie dźgnię­cie szty­le­tem, cios zza wę­gła i uciecz­ka. Żad­nych de­spe­rac­kich i bo­ha­ter­skich walk twa­rzą w twarz, sta­wa­nia w otwar­tym polu prze­ciw uzbro­jo­nej jak cięż­ka pie­cho­ta stra­ży miej­skiej, cza­row­ni­kom i Pra­wym. Zmę­czyć ich, zmu­sić do uga­nia­nia się po da­chach i w la­bi­ryn­cie uli­czek i za­uł­ków, do­pro­wa­dzić do roz­pro­sze­nia. Gdy już siły hra­bie­go po­dzie­lą się na dwu-, trzy­oso­bo­we grup­ki, wte­dy bę­dzie moż­na przy­stą­pić do de­cy­du­ją­ce­go ata­ku. Oczy­wi­ście je­śli Ter­le­ach nie pój­dzie po ro­zum do gło­wy i nie zmie­ni tak­ty­ki. Zło­dziej pró­bo­wał so­bie po­ukła­dać w gło­wie to, co zo­ba­czył.

Gru­by nie miał... Nie, ina­czej. Alt­sin nie sły­szał, żeby w Pon­kee-Laa kie­dy­kol­wiek prze­by­wał za­bój­ca o ta­kich umie­jęt­no­ściach. To oczy­wi­ście nic nie zna­czy­ło. Je­śli Ce­tron ścią­gnął ta­kich lu­dzi do wal­ki z hra­bią, nie roz­gła­szał­by tego na pra­wo i lewo. Ale... przy­wód­ca por­to­wych zło­dziei, któ­re­go Alt­sin znał, ni­g­dy nie po­wie­rzył­by swo­je­go ży­cia na­jem­nym mie­czom spo­za mia­sta. Dla Ce­tro­na Pon­kee-Laa było cen­trum Wszech­rze­czy, a resz­ta świa­ta – ob­le­pia­ją­cą je i nie­li­czą­cą się pro­win­cją. Gru­by po­tra­fił za­ufać tyl­ko tym, któ­rzy star­li po­de­szwy na bru­kach me­tro­po­lii.

Tyl­ko że, do cięż­kiej cho­le­ry, te tru­py były praw­dzi­we. Prze­cież sami się nie po­za­bi­ja­li.

Kil­ka cie­ni prze­mknę­ło po są­sied­nim ta­ra­sie, kie­ru­jąc się w stro­nę por­tu. Alt­sin po­dą­żył za nimi.

Noc­ny bieg po da­chach to za­wsze in­te­re­su­ją­ca roz­ryw­ka. Jako dzie­ciak ćwi­czył tu uciecz­ki i ukry­wa­nie się, naj­pierw pod­czas za­ba­wy, a po­tem na se­rio, z roz­wście­czo­nym wła­ści­cie­lem ja­kie­goś dro­bia­zgu na kar­ku. Póź­niej zo­sta­wił ta­kie za­ba­wy młod­szym zło­dzie­jasz­kom, ale na­dal pa­mię­tał roz­kład do­mów, sze­ro­kość ulic, naj­lep­sze tra­sy. Ci, któ­rzy bie­gli przed nim, tak­że po­ru­sza­li się od cie­nia do cie­nia, od osło­ny do osło­ny, wi­docz­ni za­zwy­czaj nie dłu­żej niż na ude­rze­nie ser­ca. Nie tra­ci­li cza­su i sił na błą­dze­nie i szu­ka­nie lep­szej tra­sy. Za­bój­cy od Ce­tro­na.

Gro­za spa­dła na nich w chwi­li, gdy zło­dziej miał wła­śnie dać znać o swo­jej obec­no­ści. Pro­wa­dzą­cy grup­kę prze­bie­gał wła­śnie obok ma­łej nad­bu­dów­ki, gdy roz­legł się świst ostrza i gło­wa męż­czy­zny od­dzie­li­ła się od cia­ła. Kor­pus zro­bił jesz­cze kil­ka kro­ków i spadł z da­chu. Po­mię­dzy po­zo­sta­łych, pię­ciu – jak wresz­cie po­li­czył Alt­sin – wpa­dło dwóch Pra­wych. I to byli do­kład­nie tacy Pra­wi, ja­kich opi­sy­wał Ce­tron. Opę­ta­ni przez mrocz­ne bó­stwo ber­ser­ke­rzy.

Dwóch ko­lej­nych zło­dziei zgi­nę­ło od jed­ne­go cio­su roz­mi­go­ta­nej klin­gi. Alt­sin wi­dział wszyst­ko wy­raź­nie, jak­by nad dziel­ni­cą za­pło­nę­ło na­gle ty­siąc lamp. Miecz ude­rzył od dołu, ni­sko, otwie­ra­jąc bok pierw­sze­go i od­ci­na­jąc mu rękę, po czym ruch głow­ni prze­szedł płyn­nie w sztych, któ­ry po­grą­żył się w pier­si dru­gie­go męż­czy­zny.

Wszyst­ko w cza­sie krót­szym niż mach­nię­cie ogo­na spło­szo­nej ryby. Dru­gi rzeź­nik hra­bie­go po­ja­wił się nie­co z boku, ude­rza­jąc ni­sko, w nogi na­stęp­ne­go skry­to­bój­cy, któ­ry spró­bo­wał pod­sko­czyć, skoń­czy­ło się na tym, że za­miast obu stóp, stra­cił jed­ną, siła cio­su ob­ró­ci­ła go w po­wie­trzu, wy­lą­do­wał na brzu­chu, szo­ru­jąc twa­rzą po ta­ra­sie. Dwóch ostat­nich lu­dzi Gru­be­go strze­li­ło, obaj nie­cel­nie, i obaj umar­li, za­nim zdą­ży­li od­rzu­cić ku­sze i się­gnąć po inną broń.

W trzy ude­rze­nia ser­ca było po wszyst­kim.

Pra­wi jed­na­ko­wym ru­chem strzep­nę­li krew z kling, jed­na­ko­wym prze­ło­ży­li mie­cze do le­wych rąk. Pa­trząc na nich, Alt­sin miał nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że ob­ser­wu­je ma­rio­net­ki, od­gry­wa­ją­ce pan­to­mi­mę przed nie­wi­docz­ną pu­bli­ką. Nie­mal mógł do­strzec sznur­ki cią­gną­ce się od ich koń­czyn i gi­ną­ce w chmu­rach.

Męż­czyź­ni na­gle drgnę­li i za­czę­li po­ru­szać się bez tej nie­na­tu­ral­nej syn­chro­ni­za­cji.

Na da­chu po­zo­stał tyl­ko je­den żywy skry­to­bój­ca. Ten z od­cię­tą nogą. Czoł­gał się wła­śnie w stro­nę kra­wę­dzi da­chu, gdy do nie­go po­de­szli. Nie spie­szy­li się.

– Gdzie ben-Go­ron?

Por­to­wy szczur znie­ru­cho­miał. Zło­dziej wi­dział, jak na­bie­ra po­wie­trza, wy­pusz­cza je z ci­chym świ­stem, jak jego dło­nie roz­luź­nia­ją się, po czym za­ci­ska­ją w pię­ści. Nie po­wie.

Tam­ci dwaj wy­mie­ni­li spoj­rze­nia i uśmie­chy, a żo­łą­dek Alt­si­na zmie­nił się w kulę lodu. Zmu­szą go, wie­dzie­li, jak to zro­bić, i spra­wi im to przy­jem­ność.

Niż­szy z nich od­szu­kał sto­pą si­ka­ją­cy krwią ki­kut i na­dep­nął. Za­bój­ca wrza­snął.

Le­cą­cy w po­wie­trzu ka­mień roz­padł się na dwie czę­ści.

Ostrze mie­cza za­mie­ni­ło się we frag­ment roz­mi­go­ta­ne­go dys­ku.

Dłoń Alt­si­na za­koń­czy­ła ruch.

W ta­kiej ko­lej­no­ści to za­re­je­stro­wał, choć prze­cież po­win­no być od­wrot­nie. On rzu­ca, miecz tnie, ka­mień roz­pa­da się na dwa ka­wał­ki. Jak­by na chwi­lę czas ru­szył w dru­gą stro­nę. Zdzi­wił się na tyle, żeby nie za­sta­na­wiać się, dla­cze­go w ogó­le zwró­cił na sie­bie uwa­gę Pra­wych.

Choć być może miał z tym coś wspól­ne­go ten za­le­ga­ją­cy w żo­łąd­ku lód, któ­ry wła­śnie roz­prze­strze­niał się na resz­tę cia­ła. Mro­żą­ce wici roz­cho­dzi­ły się pro­mie­ni­ście wzdłuż ner­wów i żył jak roz­ra­sta­ją­cy się ko­ra­lo­wiec, a tam gdzie do­się­gły, zni­kał strach i roz­są­dek. Po­zo­sta­wa­ła ko­niecz­ność, chłod­na kal­ku­la­cja i – mu­siał przez chwi­lę szu­kać wła­ści­we­go okre­śle­nia – żal. Ża­ło­wał ich i tego, co z sobą nie­śli, ale i tak mu­sie­li umrzeć.