Młodzik został sam. Stanął plecami do rzeki, przez mgnienie oka wodził rozpaczliwie wzrokiem na prawo i lewo, od mordercy do złodzieja, jakby zastanawiał się, kogo wybrać. Nagle obrócił miecz, oparł rękojeść o deski i rzucił się do przodu. Ostrze weszło pod mostkiem. Kaszlnął, zaszlochał i zwalił się do wody, a rzeka natychmiast litościwie pochłonęła ciało.
Zostali sami. Altsin spojrzał nieznajomemu w oczy i nie dostrzegł w nich ani gniewu, ani mroku, ani bezmyślnej furii. Tylko obojętny spokój.
– Szukała cię. – Obcy miał dziwny, miękki akcent. – Od miesiąca cię szukała. Już myślałem, że opuścimy miasto.
– Te bękarty na dachach to ty?
– Nie. My. Ja i ona. Pięciu.
Krótka arytmetyka wskazywała, że hrabia został dziś pozbawiony swoich ulubieńców. Zabójca nie odrywał wzroku od złodzieja.
– Gdybyś dzisiaj się nie ujawnił, pewnie opuściłaby jutro miasto.
Złodziej skrzywił się kwaśno.
– Wygląda na to, że moja kąpiel w rzece przyciągnęła wszystkie szumowiny z okolicy. Gdybym był cycatą szesnastoletnią kapłanką Pani, mógłbym to zrozumieć, ale tak?
W spojrzeniu przybysza pojawił się chłód. I nagle obcy runął do przodu, a jego miecze zamieniły się w rozmazane smugi. Altsin przyjął oba uderzenia, to z prawej i lewej, tak szybko, że jego klinga wyglądała jak półprzejrzysta tarcza, i skontrował górą, wiedząc z niezbitą pewnością, że zabójca sparuje cios lewą ręką, a drugą spróbuje wypruć mu flaki w głębokim wypadzie. Jakby ciało przeciwnika informowało go z wyprzedzeniem, jaki będzie jego następny ruch.
Złodziej wyszedł naprzeciw tego ciosu, skracając dystans i ustawiając się bokiem, a czarne ostrze przemknęło o cal od jego brzucha. Teraz...
Uderzy mocno, z góry – nie klingą, lecz głowicą – i ważący ponad trzy funty miecz roztrzaska czaszkę mężczyzny. Potem odepchnie go i lekko, od niechcenia rozpłata mu pierś i...
Pójdzie do miasta...
Będzie zabijał ludzi hrabiego...
A potem odnajdzie arystokratę i wypruje mu flaki...
A potem pójdzie do Świątyni Miecza i...
Nie.
Uderzył z boku, w ostatniej chwili wstrzymując rękę, choć cios i tak zachwiał napastnikiem. Położył mu wolną dłoń na piersi i pchnął w stronę brzegu, odrzucając zabójcę dobre dziesięć stóp do tyłu. Ten wylądował na poplamionych krwią deskach, zachwiał się, ale nie upadł, momentalnie odzyskał równowagę i skulił się jak do ataku.
Altsin oderwał od niego wzrok. Rozwarł palce, wolno, z wielkim trudem, miał wrażenie, że siłą woli próbuje oddzielić od ciała własną rękę. Wreszcie, po chwili trwającej wieczność, miecz stuknął o molo. Złodziej zrobił krok w tył, potem następny, coś pociekło mu po twarzy, żelazisty posmak znów wypełnił usta, i nagle deski się skończyły, a on runął w dół.
Woda była zimna, dużo chłodniejsza niż poprzednio.
Zanurkował na oślep, w całkowitej ciemności, kierując się instynktem, byle bliżej dna, byle dalej od zakrwawionego molo. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści jardów.
Wynurzył się, zaczerpnął powietrza i zakręcił, szukając przeciwnika. Spodziewał się, że tamten skoczył także, że płynie teraz za nim, pragnąc zakończyć starcie, zakrzywione miecze przeciw gołym dłoniom. Nawet w wodzie to byłaby krótka walka.
Zabójca stał na krańcu molo, broń opuścił luźno i wpatrywał się w powierzchnię rzeki z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wydawał się... całkowicie obojętny. Ani zaskoczony, ani rozczarowany, ani zły. Jakby w chwili, gdy Altsin znalazł się w wodzie, cała sprawa przestała go interesować.
Ich spojrzenia wreszcie się spotkały. Mężczyzna skinął głową i uniósł miecze w osobliwym salucie. Po czym strzepnął z nich krew i jednym ruchem wsunął do pochew.
Wyszła zza jego pleców. Jakby stała tam cały czas, jakby towarzyszyła mu w walce. I nagle wszystko inne przestało się liczyć. Niższa od mężczyzny niemal o głowę, ciemnowłosa, szczupła. Dotknęła lekko ramienia zabójcy i wskazała złodzieja. Obcy uśmiechnął się samymi oczami i nie patrząc na nią, rzucił kilka słów.
A Altsin, choć uszy wypełniał mu łoskot własnego serca, zrozumiał je, jakby stali o krok od niego. Nie umiem pływać – powiedział tamten i był to znak, że jeśli jakiś bóg obserwował te wydarzenia, z pewnością był to sukinsyn obdarzony pokręconym poczuciem humoru.
A potem dziewczyna spojrzała wprost na złodzieja.
Mimo ciemności widział ją tak wyraźnie, jakby stała w słońcu. Wielkie oczy, mały nos, pełne usta. I uśmiech jak nóż w otwartej ranie. Okrucieństwo.
Byt w jego głowie zawył. Złodziej nigdy nie sądził, że można czuć coś takiego. Nienawiść? Raz czy dwa w życiu wydawało mu się, że kogoś nienawidzi i życzy mu śmierci. To był cień tego, co czuł teraz. Nagle przestał czuć chłód, woda zrobiła się niemal gorąca, serce, walące jak młot, niemal stanęło, by za moment zacząć jeszcze szybszy galop. Zanim się zorientował, wykonał kilka ruchów i już był w połowie drogi do molo.
Nie! Nie! Nie!
Zatrzymał się, woda zafalowała. Zaparł się w sobie, całą siłą woli sprzeciwił temu, co go opętało. Zrobił głęboki wydech i znów zanurkował. Dotarł do dna, wbił dłonie w muł i zacisnął na pierwszej rzeczy, którą poczuł pod palcami. Stara lina. Owinął ją błyskawicznie wokół nadgarstka, szarpnął, utworzywszy pętlę.
Byt wewnątrz jego głowy oszalał. Altsin usłyszał wycie, ryk pękającego nieba i...
* * *
Kay’ll prowadzi swoich ludzi na północ, gdzie ponoć pojawili się nowi wrogowie, a on patrzy i milczy. Tak jak ona.
Nazywają ją Niemą.
Ma tylko dwa tysiące ludzi, ale to najlepsi z najlepszych. Zakazał jej wdawać się w bitwę, ma tylko sprawdzić, kim są ci przybysze i jakie są ich zamiary.
Będzie szła przez spustoszone, bezludne ziemie, osiemset mil bez jednej osady.
Kiedyś...
Kiedyś mijałaby miasta i wioski, w których mieszkałoby łącznie z pół miliona ludzi.
Dziś ich kości bieleją na polach tysiąca bitew.
A końca wojny nie widać.