On zaś, w imię tych, którzy polegli, musi złamać tych, co nie chcą więcej walczyć...
* * *
– Są piękni.
Słońce chowa się za linią wzgórz, podświetlając szkarłatem starego wina nisko wiszące obłoki. Nie ma wiatru, który chłodziłby skórę, lecz pod wieczór temperatura wreszcie spada. Upały ostatnich dni dają się wszystkim we znaki.
Jeśli nie zelżą, trzeba będzie przekopać nowe kanały nawadniające i poprowadzić kilka strumieni w kierunku pól na południowych stokach. Inaczej winorośl uschnie.
– Są piękni, mówię – głos obok jest spokojny, lecz można w nim wyczuć irytację. – Dostojni, mądrzy, pełni godności. Szlachetni. Pokłonili się Panu jako prawdziwemu bogu.
– I dlatego są mądrzy?
Zwierzęta, myśli, trzeba zabrać zwierzęta z łąk pod lasem. Owce i kozy jeszcze sobie radzą, ale dla krów wody jest tam za mało. Sadzawka zmniejszyła średnicę o ponad połowę i zaczyna podejrzanie cuchnąć. Jeszcze trochę, a zwierzęta zaczną chorować.
I studnię należy pogłębić. Już dwa razy w tym roku dno pokazało muł.
– Nie. Ale ich umiejętności... są niezwykłe. Nie korzystają ze zwykłej Mocy, bo wokół nich nie ma jej śladu. A jednak potrafią rzeczy, które zadziwiają.
Głos ciągle jest cichy. Czuje w nim... napięcie.
Jutro trzeba będzie zabrać ludzi i obejrzeć tamę na Abeinie. Rzeczkę ujarzmili kilka lat temu, tworząc jeziorko, które zapełnia ich stoły świeżymi rybami, lecz niski poziom wody odsłonił kilka pęknięć w górnej części tamy. Gdy przyjdą jesienne burze, lepiej, żeby całość się nie rozpadła.
I dzieci... ktoś znów widział, jak ta banda urwisów taplała się w zalewie. Trzeba im natrzeć uszu. Brzegi zrobiły się bagniste i niebezpieczne. Któreś może utonąć. A wydawało się, że jego trójka jest w miarę rozsądna.
– To sprawa Pana i jego sług – odpowiada wreszcie. – Pokładam w Nim pełną ufność.
Do licha, bardziej obojętnym tonem nie dało się tego powiedzieć. Niby każde słowo jest na miejscu, kolejność właściwa, lecz tak naprawdę otarł się właśnie o granice bluźnierstwa.
– I On o tym wie. Dlatego, by nie zawieść twojego zaufania, postanowił znów zstąpić między swój lud.
Świat pęka i rozpada się z dźwiękiem miliona szklanych okruchów spadających na kamienną posadzkę. Nadejście. Obłęd Objęcia. Wola, która nagina, łamie i miażdży, zamieniając każdego mężczyznę, kobietę i dziecko w narzędzie.
Odwraca się i patrzy na siedzącego obok mężczyznę. Pokrywające jego ciało rysunki miały być tylko ozdobami. Miały jedynie przypominać. Tworzyć jedynie możliwość. Naczynia powinny pozostawać puste, a bogowie powinni wędrować po swoich królestwach, zadowalając się modlitwami i ofiarami śmiertelników. Teraz susza, winnice, zwierzęta i tama nie mają już znaczenia. Gdy bóg każe, wszyscy porzucą dolinę i pójdą tam, gdzie popędzi ich jego kaprys. Wolność jest złudzeniem.
– Kiedy? – pyta wreszcie.
– Och. – Uśmiech starszego brata jest jak kamienny grot wbity w źrenicę. – Już tu jest.
I w głębi jego oczu widzi Nieśmiertelnego.
* * *
Boli. Piecze. Rwie. Parzy. Zna już wszystkie odcienie cierpienia, jakie można zadać ciału. Niektóre barwniki są trujące, mają zabić nerwy, pozbawić czucia skórę, uczynić z niej martwy pancerz odporny na ból. Niektórzy z poddanych Naznaczeniu nie przeżywają tatuowania, inni popadają w obłęd, jeszcze inni tracą kończyny, gdy wdaje się zakażenie.
On znosi ozdabianie ciała równie dobrze jak brat. Nawet nie krzyczy zbyt często.
Z bólu nie mógłby zasnąć bez wywarów z ziół, które otępiają zmysły i gaszą umysł.
Potrzebuje ich.
Gdy ostatnio widział Onuwe’ę, szła w pierwszym szeregu łuczników. Ścięła włosy, blizny po poparzeniach, pod którymi znikły jej piegi, nie wyglądały już tak strasznie.
Nie chciała pomocy uzdrowicieli, którzy mogliby je usunąć.
Nie chciała Dotknięcia Pana, choć jego brat złożył tę propozycję ze szczerego serca.
W każdej bitwie stawała w pierwszym szeregu, a u jej pasa kołysał się kawałek zwęglonego drewna.
Więcej nie zostało z ich chaty.
Jego wybrał Pan. Potrzebne były naczynia, bo płomień wojny rozpalał się, pożerając wszystko i wszystkich.
Brat nadzwyczaj dobrze zniósł wplatanie w Węzeł, więc i on powinien sobie poradzić.
Dziękował Mu za to, zwłaszcza za wywary z ziół, które otępiały umysł.
On nie miał dość sił, by zejść na samo dno doliny i przeszukiwać zgliszcza.
* * *
Leży i nie może złapać tchu, jakby na piersi usiadł mu olbrzym.
Kaszle wreszcie obrzydliwie i nagle czuje ich. Inni Nieśmiertelni. Zbliżają się powoli, pojedynczo.
„Za bardzo się zagubiłeś w tej wojnie, Wojowniku”.
„Nie ma już dla ciebie innej drogi”.
„Niektórzy mogą zostać, ale ty nie”.
„Nie powstrzymamy ich. Nie bez bariery”.
„Usuniemy cię poza nią”.
„Świat zasłużył na szansę”.
* * *
Budzi się, gdy czuje jej obecność. To tylko odległe echo, lecz rozpoznałby ją wszędzie.
„Statki Wędrowców opuszczają wschodnie wybrzeże. Zdobyliśmy dwa. Płoną”.
Wraz ze słowami napływają obrazy. Wysoka na sto stóp burta, maszty jak las, kasztel niczym zamek przycupnięty na wzgórzu. Wszystko w szkarłatach przetykanych złotem. I niemal nie ma dymu, co sugeruje, że złamano właśnie bariery chroniące gigantyczny okręt, a pożar ma swoje źródło w Mocy.