Pęd konia przeniósł ją dalej i wtedy właśnie noga Toryna odmówiła posłuszeństwa. Wierzchowiec zarżał ogłuszająco i wyhamował niemal w miejscu, prawie zrzucając ją z siodła. Mocno utykając, postąpił dwa kroki w przód i patrząc na nią z wyrzutem, stanął. Zeskoczyła na ziemię, odwróciła się do pozostałej dwójki Se-kohlandczyków. Berdeth, gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję? Mężczyźni zdążyli już odrzucić prowizoryczny taran i otrząsnąć się z zaskoczenia.
Szli na nią powoli, jednym krokiem, obaj mieli ciężkie, se-kohlandzkie szablem, zwane faegonami i obaj z pewnością umieli się nimi posługiwać. Byli wyżsi i każdy na oko ważył o połowę więcej niż ona. Gdy zrozumieli, że mają przed sobą kobietę, na ich twarzach zagościły pogardliwe uśmieszki. Powinna odwrócić się i uciec, zgubić ich w labiryncie uliczek, tylko że Toryn nie mógł się ruszyć, a zostawić konia w obliczu wroga, to jak zostawić towarzysza z czaardanu. Wstyd i hańba na całe życie.
Nie czekała, aż zajdą ją z obu stron, skoczyła do tego z lewej, ścięła się z nim krótko, góra, dół, góra, dół, ustawiając się tak, żeby na chwilę odgrodził ją od towarzysza. Jego szabla była cięższa i nieco dłuższa, mimo to przez chwilę wyglądało, że dał się zaskoczyć – dwa pierwsze uderzenia ledwo odbił, ale trzecie sparował już bez problemu, a po czwartym przeszedł do ataku. Uderzył jak błyskawica, szerokim, płaskim cięciem, które mogło pozbawić ją głowy, i które, jeśliby przyjęła je na ostrze, związałoby jej broń z jego szablą. Był większy i zdecydowanie silniejszy, wygrałby taki pojedynek bez trudu.
Przyklęknęła, ostrze koczownika śmignęło jej nad głową, a wtedy uderzyła mocno i nieuczciwie, w kolano, tam, gdzie nogi chronił mu tylko skórzany pancerz, i natychmiast z doskoku pchnęła go barkiem pod pachę, wkładając w to całą swoją masę. Se-kohlandczyk zawył i cofnął drugą nogę, żeby utrzymać równowagę, ale rozwalone kolano załamało się pod nim, i upadł. Odskoczyła poza zasięg jego szabli i uśmiechnęła się krzywo. Skurwysyny, nie pójdzie wam łatwo.
Teraz było jeden na jeden. Se-kohlandczyk już się nie uśmiechał. Wyjął z pochwy przy udzie długi nóż i ruszył na nią, lekko pochylony, przyspieszając kroku jak szarżujący byk. Nagle noc przeszył wściekły ryk i z najbliższej uliczki wyskoczyła bestia o sierści w kolorze piasku. Sześćset funtów kłów, pazurów i mięśni runęło na koczownika, który uderzony potężną łapą zgiął się w pół, zacharczał dziwnie, bestia zaś przysiadła na zadzie, sprawnie, niemal pogardliwie podcięła człowieka i gdy ten się przewrócił, pochyliła się i zacisnęła szczęki na jego czaszce. Kailean usłyszała trzask, i było po wszystkim.
Potem mogła tylko patrzeć, jak zwierz odwraca się do drugiego koczownika, rannego, i skacze. To nie była walka, tylko egzekucja.
Zwierzę powoli okrążyło oba ciała, rzuciło okiem na Toryna, ten cofnął się o krok, ale nie uciekł, zarżał tylko wyzywająco, załomotał kopytami o ziemię. W tej chwili księżyc przebił się przez warstwę dymu i ukazał wszystkie szczegóły: to był wyn-nero, na wpół mityczny stepowy lew, który podobno występował już tylko na najdalszych, północno-wschodnich krańcach kontynentu. Wielka, płowa bestia, o której mówiono, że nawet głodny górski niedźwiedź schodzi jej z drogi. Lew przysiadł na zadzie i spojrzał Kailean prosto w oczy. Pod jej czaszką zadzwoniły obce myśli.
Kailean – rozpoznanie, potwierdzenie. Dziewczyna-stado. Koń-stado.
Chwila przerwy.
Idź Kailean, idź wódz. Powiedz dużo ludzi-wrogów. Powiedz trzy ludzie-potwór. Ciemne powietrze, ciemne myśli.
Ludzie-potwory? Pomiotnicy!
– Pomiotnicy? Jednego niedawno zabiłam – głos jej nie zadrżał, z czego mogła być dumna.
Wydawało się, że lew węszy.
Tak. Prawda. Zły zapach, Kailean, żelazo. Dobra dziewczyna.
Uśmiechnął się, ale nie zwyczajnie, przekazał jej ten uśmiech prosto do głowy.
Pięknie Pachnąca Trawa dumny, że Kailean-stado.
Pięknie Pachnąca Trawa?
Kocimiętka?
– Kocimiętka?
Kot pochylił łeb, spojrzał uważnie.
Tajemnice, dziewczyna-pies. Tajemnice nie mówić. Trudna... Trudna mowa-myśli. Nie czas. Ty iść. Iść wódz. Ostrzec.
No jasne. A co ona niby, do cholery, próbuje zrobić?
Chciała mu to powiedzieć, ale lew odwrócił się i w dwóch susach zniknął w najbliższej uliczce. Szkoda, dobrze byłoby mieć go przy sobie w taką noc. Uśmiechnęła się do absurdu ostatniej myśli. W taką noc dobrze byłoby mieć przy sobie kogokolwiek z czaardanu, nawet jeśli tym kimś byłby Dwukształtny przybierający postać wielkiego lwa.
Zwłaszcza, poprawiła się, zwłaszcza jeśli tym kimś byłby Dwukształtny przybierający postać wielkiego lwa.
Podeszła do Toryna i zaprowadziła go do najbliższej stajni. Kopniakiem wyłamała proste zamknięcie i wprowadziła konia do środka.
– Stój tu, powinieneś być bezpieczny. I bądź cicho. Wrócę później.
Wyszła w noc, próbując uporządkować myśli. Daghena okazała się plemienną czarownicą. Jej amulety nie były tanimi błyskotkami z targu, z których kapłani mogliby co najwyżej się pośmiać. Miały własną Moc, powstrzymały falę czarów Pomiotnika. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu za używanie nieaspektowanej plemiennej magii trafiało się do lochu albo od razu na szafot. Kocimiętka był Dwukształtnym, a na nich polowano w Imperium od początku jego istnienia. Nadal za każdego z nich można było otrzymać sporą nagrodę. Lea? Lea wieszczyła, widziała na odległość, takich jak ona już nie zabijano, lecz zamykano w wieżach, gdzie do końca życia dostawali wywar z makowin. Czy Laskolnyk wiedział? Głupie pytanie. Czy wiedział o niej? Ta myśl była tak niespodziewana, że aż przystanęła. Kha-dar zawsze dobierał sobie ludzi według niezrozumiałego schematu. Odrzucał największych okolicznych zabijaków – na rzecz kogo? Dziewczyny wychowanej przez Verdanno?