„Gdzie popłynęli?”.
„Nie wiadomo. Odeszli poza świat”.
Uśmiecha się. Wędrowcy nie stanowili już szczególnie dużego zagrożenia, rzadko zapuszczali się w głąb lądu, lecz od kilkunastu lat dominowali na wszystkich morskich szlakach na wschodzie. Teraz nareszcie będzie można przerzucać wojska statkami wzdłuż wybrzeża. Będzie można uderzyć na Kraj Mgieł od morza, odzyskać stracone ziemie. Ale teraz... czekały go rokowania. Zaproszenie było dziwne, tajemnicze. Po chwili wahania postanawia nie mówić jej jeszcze o tym.
„Cieszę się. Coś jeszcze?”, pyta, bo czuje, że nie chodzi tylko o Wędrowców.
„Tak. Jestem w ciąży”.
* * *
Zabijcie ich.
Nie mówi już od długiego czasu, nie chce, nie musi mówić. Wskazuje cel i koncentruje Wolę, a jego oddziały podążają tam, gdzie chce, i zabijają. Padają miasta, które nie chcą mu się pokłonić, znikają osady obcych, nawet tych, którzy nigdy przeciw niemu nie walczyli. Równa z ziemią wioski, pojedyncze chaty i ziemianki.
Wszystko.
Jego gniew i ból są jak tlący się pod warstwą popiołów żar. Ten żar udzielił się już Lancy Gniewu i Pocałunkowi Spokoju, którzy wspierają go w tej krucjacie. Na świecie nie powinno zostać nic poza zgliszczami.
A wydawało się, że już nic ich nie połączy...
Laal, Galleg, Kan’na i kilku innych ślą do niego bez przerwy posłańców. Zabija ich bez chwili wahania. Widział dość na tym przeklętym pobojowisku... Więc dopilnuje, by teraz cały świat stał się takim miejscem.
Niech go wypełni krew i ucztujące na trupach kruki.
Cały czas musi narzucać swoim ludziom Wolę.
Inaczej żaden rozkaz nie zostałby wykonany jak należy...
* * *
Coś złapało go za włosy, szarpnęło w górę, wyciągnęło na powierzchnię. Nim zdążył wrzasnąć, siłą wciągnięto go do łódki, potem dostał potężne uderzenie w splot słoneczny, zachłysnął się powietrzem, zacharczał i zwymiotował na deski.
– Jeśli chcesz umrzeć, chłopcze – dobiegło z wielu mil – zrób mi przyjemność i nie zanieczyszczaj rzeki. Poza tym mógłbyś przypadkiem zniszczyć miasto, a ja je mimo wszystko lubię. Jest prawie tak ciekawe jak poprzednie.
Złodziej rozpoznał głos, choć przypomnienie sobie imienia wymagało wysiłku. Jawynder. Walczył dziś z nim. Dziś albo sto lat temu. Jakie to miało znaczenie? Wyglądało na to, że miał pecha i jeszcze nie umrze.
– Śmierć. Ciekawa sprawa. Gdybyś wiedział, co tak naprawdę znaczy, nie spieszyłoby ci się do niej. Oddychaj. Powoli, bo znów zarzygasz mi łódź. I nie licz na litość. Posprzątasz ją. Dokładnie.
Plusnęły wiosła, ruszyli. W stronę molo. Altsin leżał na zarzyganych deskach i ani drgnął. W tej chwili było mu wszystko jedno.
Dziewczyna odezwała się pierwsza.
– Kim jesteś? Tak łatwo mnie odepchnąłeś... Ach, to ty... Już raz się spotkaliśmy, pamiętasz?
Mówiła spokojnie, z czającym się w głosie uśmiechem. Miała akcent kogoś z miasta, kogoś z nadbrzeżnych dzielnic, córki kapitana statku albo średnio zamożnego kupca. Gdyby zagadnęła go na ulicy, mruknąłby coś w odpowiedzi i poszedł dalej, tak zwykły był to akcent. Miejski.
– Nigdy cię nie spotkałem. – Jawynder zatrzymał łódź kilka jardów od molo.
– Naprawdę?
– Tak. Ale już wiem, że nie chcę cię w moim mieście. Odejdź. Przed świtem.
– Dlaczego? – W pytaniu czaił się kokieteryjny trzepot rzęs. – Przecież pomogłam ci posprzątać. Wiesz, co może się stać? Za kilka lat ukradnie ci i miasto, i ludzi. Daj mi go. Zakończymy to tu i teraz.
– Nie.
– A może powinnam wziąć go sobie sama...?
Złodziej jęknął, gdy ktoś wylał mu garnek wrzącego oleju między łopatki. Moc? W porównaniu z czarami miejskich magów i kapłanów to było jak sztorm przy pierdnięciu. Zacisnął zęby.
Znikło. Powoli, niczym fala cofającego się odpływu. Parsknięcie jasnowidza zabrzmiało niczym prychnięcie rozbawionej wydry.
– Naprawdę chcesz się ze mną zmierzyć? Tutaj? U ujścia rzeki? Gdy stoisz na molo, niemal pośrodku jej nurtu?
Szum wody, trzeszczenie desek, zaskoczony okrzyk. Kaszel i plucie.
– Twój towarzysz nie umie pływać. Mam go zabrać? Będzie ci wtedy trudniej czy łatwiej? A ty? Czy będziesz o niego walczyć z całych sił? Ryzykując własne... istnienie?
Głos Jawyndera zmienił się. Teraz dochodził zewsząd. Jakby szeptała cała rzeka.
Złodziej podniósł się, nie patrząc na jasnowidza, wychylił za burtę i przemył twarz. Potem przepłukał usta, choć wydawało się, że przynajmniej na dziś powinien mieć dość tej wody.
Dwoje przybyszów nadal stało na molo. Na tym, co z niego zostało. Pale poprzekrzywiały się, większość desek znikła. Oboje ociekali wodą, a zabójca znów trzymał miecze w dłoniach. Było coś żałośnie bezsilnego w tym geście.
– Więc jak? – Rzeka szeptała wokół, a Altsin postawiłby własne dłonie, że jasnowidz nawet nie trudzi się z otwieraniem ust. – Naprawdę chcesz o niego walczyć?
– Jeśli tak – odpowiedziała – umrze wielu ludzi.
– Owszem. Dlatego pytam. Naprawdę chcesz?
Cisza.
– Rozumiem.
Złodziej dotknął Jawyndera, a gdy ten odwrócił się do niego, jego oczy miały barwę rzeki po wiosennych roztopach.
– Nie. – Altsin pokręcił głową. – Nie w ten sposób. Nie utopisz go jak kociaka.
– Dlaczego?
– Nie zasłużył na to.
– Gdyby miał szansę, zabiłby cię jak wściekłego psa.
– Może. Ale w walce. Twarzą w twarz. – Złodziej kichnął. – Jest paru ludzi w tym mieście, których sam bym chętnie utopił. Rano dam ci listę. Ale jemu dzisiaj odpuść.
Cisza. A potem szum. Strumyk pędzący górskim wąwozem, rzeczka wijąca się rozświetloną polaną, mały wodospad prześwietlony tęczą. Radość. Rzeka się śmiała.