Выбрать главу

– Tyl­ko ty – ode­zwał się po chwi­li ja­sno­widz. – Nikt inny tyl­ko ty po­tra­fisz mnie tak roz­ba­wić. On nie wie jesz­cze, ja­kie ma szczę­ście, że tra­fił na cie­bie. Może cze­goś się na­uczy.

Sta­rzec od­wró­cił się ku molo.

– Ma­cie opu­ścić mia­sto do świ­tu. Je­śli nie, przyj­dę po was. Ro­zu­miesz, moja dro­ga?

– Ro­zu­miem. I za­pa­mię­tam, Ja­wer­do­so­me.

– Do­brze. No, chłop­cze, łap za wio­sła. Pły­nie­my do domu.

* * *

Do świ­tu sie­dzie­li w cha­cie ja­sno­wi­dza i pili. Na roz­grza­nie ko­ści, jak wy­ja­śnił Ja­wyn­der. Wy­cią­gnął skądś małą, gli­nia­ną flasz­kę peł­ną ciem­ne­go, pach­ną­ce­go ja­łow­cem i dy­mem z ogni­ska trun­ku, roz­pa­lił ogień na środ­ku izby i gdy zo­sta­ła już tyl­ko war­stwa go­rą­ce­go po­pio­łu, wy­grze­bał w niej do­łek i wsa­dził na­czy­nie do środ­ka. Po kwa­dran­sie na­lał do dwóch kub­ków.

– Jed­nym hau­stem – za­rzą­dził.

Alt­sin za­mknął oczy i wy­pił cie­pły płyn. Sma­ko­wa­ło tak pa­skud­nie, jak się spo­dzie­wał, ale ja­kimś cu­dem jego żo­łą­dek nie za­re­ago­wał od­ru­chem wy­miot­nym.

– Co to?

– Na­lew­ka z kil­ku ziół. Dziś już mało kto po­tra­fi ją zro­bić i nikt chy­ba nie wie, jak ją pić.

– Poza tobą.

– Poza mną. Co za­szło w dziel­ni­cy?

– Rzeź.

– Ce­tron żyje. Zbie­ra lu­dzi. Wy­sła­łem już do nie­go po­słań­ca, żeby dał spo­kój. Hra­bia się wy­co­fał, z jego Pra­wych nie prze­żył ani je­den. Liga od­nio­sła zwy­cię­stwo. Na ra­zie.

– Po­słu­cha?

– Tak. Je­śli chce zo­stać w tym mie­ście.

Sie­dzie­li wprost na zie­mi, roz­dzie­le­ni tyl­ko po­pio­ła­mi i tkwią­cą w nich flasz­ką. Albo nimi po­łą­cze­ni, jak kto woli, po­my­ślał zło­dziej. Nie ma sen­su tego prze­cią­gać.

– Kim je­steś?

– Rze­ką.

– El­ha­ran? Nie po­wi­nie­neś być więk­szy, bar­dziej mo­kry i śmier­dzieć mu­łem? I czy ona nie na­zwa­ła cię ina­czej?

Uśmiech ja­sno­wi­dza skrył się w cie­niach.

– Kie­dyś, za­nim inni przy­by­li do nas, rze­ka pły­nę­ła set­ki mil stąd. Jej uj­ście było hen, na po­łu­dnie od tego miej­sca. Da­wa­ła ży­cie wiel­kiej rów­ni­nie, rok­rocz­nie wy­le­wa­ła, na­wad­nia­jąc ty­sią­ce mil, przy­no­sząc ży­zny muł, ob­da­ro­wu­jąc lu­dzi plo­na­mi i na­dzie­ją na lep­sze ju­tro. Dzi­wisz się, że do­cze­ka­ła się czci­cie­li? Że skła­da­no jej ofia­ry? W do­brych la­tach z wdzięcz­no­ści, w złych, by prze­bła­gać gniew. W mie­ście u jej uj­ścia, gdzie krzy­żo­wa­ły się szla­ki han­dlo­we ca­łe­go świa­ta, wy­bu­do­wa­no sto świą­tyń, któ­re ni­g­dy nie sta­ły pu­ste.

– Two­ich?

– Nie. Tego, kim wte­dy by­łem. Mó­wi­li wte­dy o mnie Ja­wer d’oso­me – Do­bra Rze­ka. A po­tem na­de­szli oni. Nie­chcia­ni. Przy­nie­śli wła­sną Moc, wła­sne pra­wa i wła­sną wi­zję świa­ta. Gdy wy­bu­chła woj­na, nie przy­łą­czy­łem się jed­nak do niej. Nie chcia­łem skła­dać ży­cia wła­sne­go ludu na oł­ta­rzu cu­dzej próż­no­ści. I zra­nio­no mnie. Pod­stęp­nie, w miej­scu, gdzie nie mo­głem się obro­nić. Dzi­ka bo­gi­ni wy­pię­trzy­ła góry, żeby osło­nić od­wrót swo­jej ar­mii, a mnie od­cię­to od źró­dła. Do­słow­nie. Ko­na­łem, rzu­ca­jąc się po ca­łej rów­ni­nie, roz­le­wa­jąc w błot­ni­ste ba­jo­ra i schnąc w pro­mie­niach bez­li­to­sne­go słoń­ca. W cią­gu jed­ne­go dnia po­ją­łem, że moja po­tę­ga oka­za­ła się ułu­dą. Było mnie sze­ściu, gdy z umie­ra­ją­ce­go mia­sta, wy­peł­nio­ne­go prze­ra­żo­ny­mi ludź­mi, wy­ru­szy­łem na pół­noc, szu­kać rze­ki. Do­tar­łem tu sam. Resz­ta nie dała rady.

– Awen­de­ri. Je­steś awen­de­ri boga, któ­ry nie ma już na­wet imie­nia. Ani czci­cie­li.

– Nie ma czci­cie­li? Wy­cho­wa­łeś się w po­bli­żu rze­ki, chłop­cze. Czyż dwa razy do roku mło­dzi na­dal nie pusz­cza­ją na wodę łó­dek z kory, któ­re mają za­nieść ich proś­by do mo­rza? Czy pan­ny na wy­da­niu nie wiją wian­ków, któ­re po­wie­rza­ją rze­ce, żeby w plu­sku usły­szeć imię swo­je­go przy­szłe­go męża? Pierw­sze­go dnia lata ko­bie­ty nie przy­no­szą dzie­ci na­ro­dzo­nych w ostat­nim roku, żeby ob­myć je z nie­szczęść? A pierw­sze­go dnia do­ży­nek do­brzy go­spo­da­rze nie wrzu­ca­ją do niej gar­ści ziar­na, by po­dzię­ko­wać za plo­ny? – Ja­sno­widz się uśmie­chał. – Ja to wszyst­ko do­sta­ję, Alt­sin. Wszyst­ko. Proś­by o szczę­ście, mo­dli­twy o nowo na­ro­dzo­nych, dzięk­czy­nie­nia za zbo­że wy­ro­słe na po­lach. Zwy­cza­je, któ­rych po­cząt­ków nikt już nie pa­mię­ta. Dla­te­go ta rze­ka i to mia­sto są moje. Wy­ro­słe z wy­mie­sza­nia krwi, ję­zy­ków, tra­dy­cji. Go­ści, przy­ja­ciół, na­jeźdź­ców i gra­bież­ców. Ale tra­dy­cje zo­sta­ją: wzbo­ga­co­ne, zmo­dy­fi­ko­wa­ne, lecz ich rdzeń jest nie­zmien­ny. Ci, któ­rych los zwią­zał z rze­ką, czu­ją do niej re­spekt i da­rzą czcią. Za­wsze i wszę­dzie.

Na­lał. Wy­pi­li. Alt­sin po­cze­kał, aż mi­nie mu wra­że­nie, że wła­śnie ktoś na­po­ił go dzieg­ciem do uszczel­nie­nia po­szy­cia stat­ków. A miał na­dzie­ję, że za dru­gim ra­zem bę­dzie sma­ko­wa­ło le­piej. Cóż, po­noć czło­wiek uczy się przez całe ży­cie.

– Ale ja – kaszl­nął i od­zy­skał głos – po­ko­na­łem cię prze­cież.

– Ta­aak. Na­dal nie mogę wyjść z po­dzi­wu. Choć po Panu Bi­tew trud­no by­ło­by spo­dzie­wać się cze­goś in­ne­go.

– Pan Bi­tew? Re­agwyr? A co on ma do tego?

– Poza tym, że stą­pa te­raz po zie­mi w cie­le śmier­tel­ni­ka? Nic. Wiesz, jak Re­agwyr zstę­po­wał mię­dzy lu­dzi?

– Jak?

– Miecz jest klu­czem. Ten w pod­zie­miach świą­ty­ni. To praw­dzi­wy Miecz Boga. Cząst­ka jego sa­me­go. Bra­ma do jego du­szy. Po­ja­wił się, za­nim Re­agwyr po raz pierw­szy oso­bi­ście za­wi­tał na świe­cie. Jego awen­de­ri łą­czy­li się z Pa­nem Bi­tew wła­śnie przez nie­go. Przez na­cię­cie na dło­ni i wtar­cie krwi w rę­ko­jeść. Nie po­wie­dzia­łeś mi, co za­szło parę lat temu w pod­zie­miach świą­ty­ni. – Ja­wyn­der spo­glą­dał na nie­go, mru­żąc po­wie­ki. – Może to i le­piej, bo wte­dy... pew­nie spró­bo­wał­bym cię za­bić.

Zło­dziej zer­k­nął na rękę. Bli­zna wy­glą­da­ła jak maź­nię­cie czer­wo­ną kred­ką na skó­rze.

– Skąd wiesz, co tam za­szło?

– Rze­ka... wy­płu­ka­ła z cie­bie wię­cej niż tyl­ko wspo­mnie­nia sprzed ty­siąc­le­ci. A ja to do­sta­łem. Tak dzia­ła moja Moc. Każ­dy, kto za­nu­rzy się w El­ha­ran, prze­pły­nie przez nią, na­pi­je wody... W mie­ście wszyst­kie stud­nie, fon­tan­ny i wo­do­cią­gi są z nią po­łą­czo­ne. Są po­łą­czo­ne ze mną.

– Więc wie­dzia­łeś, co ro­bią z Mie­czem? Że tam umie­ra­ją lu­dzie...

– Bez tego szla­chet­ne­go obu­rze­nia, chłop­cze – głos Ja­wyn­de­ra stward­niał. – Przez ostat­nie dzie­sięć lat Ce­tron po­słał na dno pra­wie tyle samo osób, ile za­bi­li ka­pła­ni. Jego też mam oce­niać? Prze­cież ro­bił to dla pie­nię­dzy i wła­dzy. Rze­ka nie jest sę­dzią, tyl­ko dro­gą, któ­ra nie­sie do celu. Mam cię roz­li­czyć z każ­de­go tru­pa, któ­re­go za sobą zo­sta­wi­łeś?