Выбрать главу

Altsin po­ki­wał gło­wą. Mo­gło mu się to nie po­do­bać, ale była w tym ja­kaś spra­wie­dli­wość.

– A Miecz? Je­śli to nie broń, to co?

– Przej­ście. Po to wła­śnie po­wstał. Nie broń, lecz bra­ma mię­dzy kró­le­stwem Re­agwy­ra a na­szym świa­tem. O tym ry­tu­ale za­po­mnia­no już w cza­sie Wo­jen Bo­gów, a dla tego, kogo te­raz no­sisz, ist­nia­ła tyl­ko jed­na szan­sa, że któ­ryś z ka­pła­nów zra­ni się klin­gą, a po­tem przy­pad­ko­wo chwy­ci rę­ko­jeść. Jed­nak na­wet on nie prze­wi­dział, co lu­dzie zro­bią z Mie­czem. Jak bar­dzo go wy­pa­czą. Przez wie­le lat na tej klin­dze umie­ra­ły ko­lej­ne ofia­ry. A ona je po­chła­nia­ła. Mu­sisz zro­zu­mieć, że Den­go­tha­ag, mimo iż był ka­wał­kiem du­szy boga, nie miał wła­snej świa­do­mo­ści. Nie wy­ma­gasz tego od drzwi, praw­da? Żeby do­stać się do kró­le­stwa Re­agwy­ra, trze­ba było umrzeć od tego ostrza, Miecz za­bie­rał two­ją du­szę i prze­ka­zy­wał ją na dru­gą stro­nę. I wła­śnie to przez lata pró­bo­wał ro­bić, jego Moc uzdra­wia­nia po­ja­wi­ła się je­dy­nie jako sku­tek ubocz­ny. Lecz Mrok od­ciął kon­takt z kró­le­stwem Pana Bi­tew, więc Miecz tyl­ko gro­ma­dził du­sze nie­szczę­śni­ków, któ­rzy na nim ko­na­li. Aż wresz­cie przez bra­mę, zza Mro­ku, wdar­ła się Po­tę­ga, któ­rą uwol­nił je­den głu­piec, a Miecz się prze­bu­dził. Jest w nim te­raz cząst­ka du­szy boga – i wspo­mnie­nie cier­pień se­tek ofiar. I wła­śnie szu­ka wy­znaw­ców.

– Hra­bia i Pra­wi, co?

– Też. Ale nie tyl­ko oni. He, he. Gdy­by ka­pła­ni wie­dzie­li, że to dro­ga do uwol­nie­nia boga albo do prze­bu­dze­nia go w no­wej po­sta­ci, za­pew­ne za­ko­pa­li­by Miecz sto jar­dów pod zie­mią.

Alt­sin uśmiech­nął się kwa­śno.

– Cze­mu ka­pła­ni mie­li­by się bać wła­sne­go boga?

– A po co im bóg? Jesz­cze ze­chciał­by spraw­dzić, czy prze­strze­ga­ją jego przy­ka­zań. A po­tem zja­wi­łeś się ty, mło­dy i głu­pi zło­dziej, któ­ry nie wie­dział, kie­dy się wy­co­fać i do­tarł tam, gdzie nie po­wi­nien. Sześć lat temu otwo­rzy­łeś dro­gę Bi­tew­nej Pię­ści Re­agwy­ra, nie sa­me­mu bogu, lecz prze­klę­te­mu przez wszyst­kich ka­wał­ko­wi jego du­szy, któ­ra zo­sta­ła wy­gna­na i mia­ła ni­g­dy nie wró­cić. Sza­lo­ne­mu su­kin­sy­no­wi, któ­ry uto­pił pół kon­ty­nen­tu we krwi. Ale po two­im czy­nie pę­kła ba­rie­ra. Po­wsta­ła dziu­ra, któ­ra po­sze­rza się w prze­ra­ża­ją­cym tem­pie, a przez tę dziu­rę przy­cho­dzą po­two­ry. Dzie­ją się dziw­ne rze­czy, Alt­sin, za­bu­rze­nia w aspek­tach, dziu­ry w Mro­ku. Ist­nie­je duże praw­do­po­do­bień­stwo, że przez cie­bie wszy­scy zgi­nie­my. Jak się z tym czu­jesz?

Zło­dziej oparł się ple­ca­mi o ścia­nę, któ­ra kie­dyś była bur­tą ło­dzi. Za­mknął oczy.

– Py­ta­łem... Dla­cze­go się uśmie­chasz?

– Nie je­stem Małą Liw­ką.

– Co?

– Mała Liw­ka była por­to­wą dziw­ką. I były też w por­cie, przy Dłu­gim Na­brze­żu, dwa gan­gi zło­dziei. Awe­ra-lof-Be­neh i Gon­ne­ra Cza­chy. Mia­łem wte­dy je­de­na­ście... nie, dwa­na­ście lat. Obaj nie­na­wi­dzi­li się jak wście­kłe psy, a Liw­ka była zbyt głu­pia albo zbyt pa­zer­na, żeby wy­brać mię­dzy nimi, więc krę­ci­ła z obo­ma jed­no­cze­śnie. Ro­bi­ła to tak spryt­nie, że nikt się nie zo­rien­to­wał, na­wet jej opie­kun­ka, lecz któ­re­goś dnia coś jej się po­my­li­ło i za­miast do Awe­ra, po­szła na schadz­kę do Cza­chy. Po­ła­pa­ła się dość szyb­ko, lecz Gon­ner był tak ucie­szo­ny, że nie mo­gła mu się już wy­rwać, a w tym sa­mym cza­sie Awer i jego lu­dzie szu­ka­li jej po ca­łym por­cie. I zna­leź­li. W trak­cie, że tak po­wiem. Wpa­dli do kry­jów­ki Cza­chy z no­ża­mi i pał­ka­mi, po­la­ło się mnó­stwo krwi. Ce­tron był wście­kły i jak inni mó­wił, że to wina tej głu­piej dziw­ki.

Alt­sin czuł, że ja­sno­widz wle­pia w nie­go te swo­je za­kry­te biel­mem oczy.

– O czym ty bre­dzisz, chłop­cze?

– Wi­dzisz, wszy­scy mó­wi­li, że lu­dzie Awe­ra i Cza­chy po­cię­li się przez Małą Liw­kę. A ja już wte­dy za­da­łem so­bie py­ta­nie, co by było, gdy­by Liw­ka ich oszu­ka­ła, ale oni by­li­by przy­ja­ciół­mi? My­ślę, że wte­dy nic by się nie sta­ło, chłop­cy naj­wy­żej na­kła­dli­by so­bie po mor­dach, a po­tem usta­li­li uczci­wy po­dział dni. Liw­ka była tyl­ko pre­tek­stem, ma­łym, chu­dym i ze­zo­wa­tym pre­tek­stem. Ro­zu­miesz?

– Nie bar­dzo.

– My­śla­łem o tym. O mo­ich snach. Czy to prze­szłość, czy wi­zja przy­szło­ści. O dziw­nych lu­dziach, któ­rzy po­ja­wia­ją się zni­kąd. O krwi na de­skach molo. Nikt z tych, któ­rzy dziś w nocy zgi­nę­li, nie mu­siał być aku­rat w tym miej­scu. Woj­ny nie wy­bu­cha­ją, bo ja­kaś por­to­wa dziw­ka po­my­li ko­cha­sia ani nie dla­te­go, że ja­kiś zło­dziej znaj­dzie się w nie­wła­ści­wym cza­sie i miej­scu. Woj­ny wy­bu­cha­ją, bo paru lu­dzi nie­na­wi­dzi się do tego stop­nia, że nie moż­na już bar­dziej, lub dla­te­go, że ktoś chce wię­cej pie­nię­dzy, wła­dzy albo przy­jem­no­ści i nie może ich zdo­być w inny spo­sób. Więc gdy­bym nie wy­tarł wte­dy dło­ni o rę­ko­jeść Mie­cza, po­two­ry i tak by na­de­szły. Jak nie te­raz, to za pięć, dzie­sięć albo sto lat. Mam ra­cję?

Otwo­rzył po­wie­ki i spoj­rzał wprost na ja­sno­wi­dza. W oczach star­ca znów tań­czy­ła rze­ka.

– Mó­wi­łem już – za­szu­mia­ły oko­licz­ne wody – że miał szczę­ście. Wiel­kie. Być może ni­g­dy w swo­im ist­nie­niu nie spo­tkał ko­goś ta­kie­go jak ty, Alt­sin. Jego awen­de­ri za­wsze byli do­bie­ra­ni spo­śród naj­gor­liw­szych wy­znaw­ców, go­to­wych bez sprze­ci­wu stać się na­czy­nia­mi dla du­szy boga. Ni­g­dy nie miał w nich to­wa­rzy­szy. Part­ne­rów.

– Ja nie będę na­czy­niem.

– Być może nie bę­dziesz miał wyj­ścia. On na­dal śpi, liże rany. Lecz na­dej­dzie dzień, gdy bę­dzie po­trze­bo­wał tego cia­ła. Jest tyl­ko cząst­ką du­szy boga. Wie­le stra­cił w cza­sie Woj­ny, lecz też dla nie­go ona się nie skoń­czy­ła. Kie­dy od­zy­ska siły, za­bie­rze ci cia­ło, czy bę­dziesz tego chciał, czy nie.

– Nie strasz, Ja­wyn­der. Znam opo­wie­ści o awen­de­ri. Mu­szę się na to zgo­dzić i przy­jąć go do­bro­wol­nie, ina­czej wal­ka dusz znisz­czy nas obu.

– Tak? Więc dla­cze­go two­je rany goją się w mgnie­niu oka? Dla­cze­go wal­czysz jak fech­mistrz opę­ta­ny przez de­mo­na? Ja­kim cu­dem po­ko­na­łeś mnie, Pra­wych, tego za­bój­cę z pu­sty­ni wresz­cie? Gdy­byś chciał, po­chla­stał­byś go na ka­wa­łecz­ki. Uwierz mi. Bóg nie musi do­sta­wać od cie­bie zgo­dy na pi­śmie. Wy­star­czy, że znaj­du­jesz się w sy­tu­acji, w któ­rej mu­sisz wal­czyć o ży­cie. Pod­su­wa ci swo­je umie­jęt­no­ści, a ty ko­rzy­stasz z nich i co­raz trud­niej bę­dzie ci się bez tego obejść. Bo po­tę­ga i siła ku­szą. Aż któ­re­goś dnia za­czniesz my­śleć jak on i czuć jak on. A wte­dy...

– Prę­dzej umrze­my. On i ja. Nie pod­dam mu się.

Szum rze­ki roz­brzmiał ła­god­nym śmie­chem.

– Przez chwi­lę nie­mal ci uwie­rzy­łem. Tak, je­steś upar­ty. Dziś w nocy pra­wie się uto­pi­łeś, żeby tyl­ko nie po­zwo­lić mu za­wład­nąć swo­im cia­łem. Wiesz, co by się wte­dy sta­ło?

– Co?

– Umar­li­by­ście obaj, lecz jego ko­na­ją­ca du­sza wy­zwo­li­ła­by taką Moc, że mo­gło­by znik­nąć pół mia­sta. Le­d­wo zdą­ży­łem.