Później. Później będzie czas, żeby się nad tym zastanawiać. Ruszyła szybciej. Teraz miała robotę do wykonania.
* * *
Szła, kierując się odgłosami walki, które raz po raz wybuchały gdzieś przed nią, w mroku. Wyglądało na to, że czaardany Laskolnyka i Wethorma wreszcie odnalazły wroga. Se-kohlandczycy najwyraźniej nie spodziewali się, że obrońcy tak szybko wrócą. Rozproszeni po mieście koczownicy nie potrafili wykorzystać przewagi liczebnej, która dość szybko topniała, bo też Lithrew szybko otrząsnęło się z zaskoczenia i wyszczerzyło w noc kły. W kilka minut Kailean znalazła cztery se-kohlandzkie konie i siedem trupów. Wszyscy zginęli od strzał i bełtów. Szalony Dzik powinien zadać sobie pytanie, jakim cudem niezbyt duże przecież miasto zdołało przetrwać na samej granicy, ledwo dwadzieścia mil od rzeki oddzielającej Imperium od Stepów, jeśli nie było otoczone ani murem, ani wałem, ani nawet zwykłą palisadą.
Powinien też zapytać, skąd bierze się ten szary piaskowiec, z którego zbudowano większość budynków w Lithrew.
Kailean miała już dość błąkania się w ciemnościach. Dopóki wszyscy Pomiotnicy nie zostaną zabici lub nie uciekną, czary będą mamić i mylić jej drogę. W dodatku na piechotę miała niewielkie szanse na szybkie odnalezienie czaardanu. Podeszła do najbliższego domostwa. Drzwi były na szczęście otwarte, w środku pusto, wszyscy mieszkańcy znikli.
Przez otwartą klapę zeszła do piwnicy, oświetlając sobie drogę pochodnią zapaloną od resztek żaru z paleniska. Drzwi ukryte w ścianie były prawie nie do wykrycia, chyba że ktoś wiedział, gdzie szukać.
Zapukała trzy razy, potem raz i jeszcze dwa. Najprostsze szyfry są najlepsze.
Za drzwiami coś zaszurało.
– Kto?
– Kailean, czaardan Laskolnyka.
Otworzyło się maleńkie okienko. Błysnęły oczy.
– To ty, Melenha? – zapytała. – Zostawili cię tu samego i poszli się bawić, co?
– Przegrałem zakład.
Malenha, średni syn rymarza, nie wyglądał na zadowolonego. Otworzył jej drzwi i cofnął się w boczną niszę, żeby mogła przejść.
– Gdzie chcesz iść, Kailean?
– Do Vendoru. Droga wolna?
– Czerwony korytarz. W niebieskim są zapory, bo kilka Błyskawic próbowało tu wejść.
– Dzięki.
Lithrew też miało swoje tajemnice. I to takie, których nie rozgłaszano wszem wobec. Kiedy dwieście lat temu zakładano miasto, zanim jeszcze za rzeką wyrosło potężne se-kohlandzkie królestwo, pierwsi osadnicy odkryli, że pod cienką warstwą gleby znajduje się przede wszystkim miękki, łatwy do wydobywania i obróbki piaskowiec. Pod każdym budynkiem błyskawicznie wyrosły rozległe piwnice, które dość szybko połączono ze sobą siecią tuneli. Dzięki temu dało się przejść do dowolnego punktu miasta, nie stawiając stopy na ulicach. Tunele były długie, kręte, a piwnice wielopoziomowe – najgłębsze schodziły nawet siedemdziesiąt stóp pod powierzchnię gruntu. Wewnątrz gromadzono zapasy żywności i wody, broni, odzieży i leków. Łączących je wąskich przejść mogło przed całą armią obronić zaledwie kilku ludzi.
Kailean wiedziała, że tylko dzięki zaskoczeniu koczownikom udało się zamordować część mieszkańców. Teraz reszta mściła się, mściła nieładnie i niehonorowo, ale zgodnie z najlepszą tradycją tych, którym bandyci zakłócają spokojny sen. Strzałami i bełtami wystrzeliwanymi w plecy, podstępnym ciosem zza węgła, linką przeciągniętą na wysokości głowy konnego. Niewielkie, trzy-, czteroosobowe grupy przemykały korytarzami od piwnicy do piwnicy. Taktyka była prosta i sprawdzona: wejść do pustego budynku, zaczaić się, oddać salwę do przejeżdżających napastników i wycofać. Gdy ostrzelany oddział rzucał się szturmować domostwo, wyważać drzwi, najczęściej dostawał następną salwę z sąsiedniego budynku. Jeśli atakujący znaleźli wejście do tuneli, to wąski korytarz, kilka kamiennych bloków ustawionych jako zapora i paru kuszników okazywało się najczęściej przeszkodą nie do przebycia.
Laskolnyk stwierdził kiedyś, że zdobycie sieci podziemnych tuneli przekraczałoby możliwości pułku imperialnej piechoty. A on zazwyczaj wiedział, o czym mówi.
Biegła korytarzem, którego ściany w regularnych odstępach oznaczono czerwoną farbą. Kilka razy schodziła na niższe poziomy, kilka razy musiała wspinać się po drabinkach. Minęła kilka większych pomieszczeń, pustych, bo starcy, kobiety i dzieci schronili się w najgłębiej położonych piwnicach, a mężczyźni polowali na Se-kohlandczyków w innej części miasta. Droga do Vendoru zabrała jej ledwo kilka minut.
Chłopak strzegący wejścia do podziemi aż podskoczył, gdy wypadła na niego zza zakrętu.
– Spokojnie, to ja, Kailean.
Uśmiechnął się zawstydzony i opuścił tasak.
– Laskolnyk wrócił?
– Tak, jest gdzieś w mieście. – Nie miała czasu na rozmowę. – Wpuścisz mnie, czy mam ci dać w łeb?
Otworzył drzwiczki wiodące do piwnicy i usunął się jej z drogi.
Zajazd był przygotowany do walki. Drzwi zamknięto i wzmocniono kilkoma okutymi żelazem belkami, okna na parterze, i tak wąskie, przegrodzono dodatkowo stalowymi sztabami. Ławy, stoły, drewniane krzesła, wszystko to, co mogłoby się zapalić, na przykład od wrzuconego przez okno garnka z płonącym olejem, wyniesiono do piwnicy. Podłogę wysypano piaskiem.
Przy każdym oknie stało dwóch strzelców, jeden z łukiem, drugi z kuszą. Rozpoznała kilku ludzi starego Betta, kilkunastu mieszkańców i paru przyjezdnych. Widocznie niektórzy woleli zaufać grubym murom niż podziemnym korytarzom.
Powitał ją sam właściciel zajazdu.
– Jesteście nareszcie – mruknął, jakby co najmniej od godziny czekał, aż Kailean wyjdzie z piwnicy. – Gdzie Laskolnyk?
Zdaje się, że wszyscy chcieli zadać jej to samo pytanie.
– Gdzieś w mieście. Zamierzasz do niego dołączyć? – Szturchnęła go palcem w skórzany pancerz opinający potężny brzuch. – Mogą być kłopoty z przejściem przez drzwi.
Zaśmiał się krótko, wcale nie obrażony, i machnął ręką w stronę kuchni.
– Tam mamy szersze – spoważniał. – Wyszedłbym, Kailean, gdyby chodziło o same Błyskawice. Ale... patrz.
Wskazał na umieszczony nad futryną ochronny znak, który wyglądał, jakby się żarzył.
– Od samego początku tak się dzieje. Gdy stawiałem tu Vendor, wydałem na ten a’werth fortunę, ale teraz nie żałuję. Co się tam dzieje?
– Nie wiem do końca... Błyskawice próbowały się tu dostać?
Skinął głową.
– Na samym początku. Chcieli się wedrzeć z zaskoczenia, ale Laskolnyk przed wyjazdem powiedział mi, żebym szczególnie uważał tej nocy. Więc skończyło się tak, że zostawili na podwórzu kilka trupów i pojechali w głąb miasta. Gdzie reszta czaardanu?
– Poluje, nie słychać? Cholera, miałam nadzieję, że go tu znajdę albo chociaż dowiem się, gdzie jest.
– Złe wieści?
– Jest ich więcej, niż sądziliśmy, cały bojowy a’keer.
– O to się nie martw, od razu po pierwszym ataku zorientowałem się, że jest ich ponad setka, i tunelami posłałem wieść dalej. Jeśli twój kha-dar nawiązał kontakt z kimkolwiek z podziemi, to już o tym wie.
– Dobra wiadomość, Aandurs. – Odetchnęła z ulgą. – Bardzo dobra. Wypuścisz mnie?
Patrzył na nią przez kilka uderzeń serca.
– To nie jest dobra noc na przechadzki, dziewczyno, jesteś sama, nikt złego słowa ci nie powie, jeśli tu zostaniesz.
– Wiem. A ty byś został?
Machnął ręką w stronę kuchni.
– Obok dużych drzwi jest okno, przez które powinnaś się przecisnąć. Będzie szybciej.
– Dziękuję, gospodarzu.
Uśmiechnął się krzywo.
– Zawstydzasz mnie, dziewczyno. Zawstydzasz i sprawiasz, że czuję się jak stary tchórz.
Machnęła ręką.
– Twój zajazd, twoi goście, twoje obowiązki.
Zniknęła w kuchni.
* * *