Oficer zdjął hełm, uwolnił siwą czuprynę, przez chwilę ostrożnie badał stan rannego. Westchnął ciężko i odwrócił się, poszukując wzrokiem swoich ludzi.
– Bendarey, Ryuta, Daghena, przekażcie reszcie. Sprawdzić, jak oporządzono konie w stajni, juki wnieść do środka. Ranni od razu na górę. I niech ktoś zawoła Aandursa.
Właściciel zajazdu był już na miejscu.
– Słucham, generale.
– Gorączka go pali, od wczoraj rzyga krwią i żółcią. – Oficer wskazał chłopaka. – Potrzebujemy medyka, a najlepiej Weilhorna.
– Po medyka już posłałem, a stary czarownik, hm... Nie ma go, dwa dni temu pojechał do Werlenn.
– Szlag by to! Awien nie dotrzyma świtu z taką raną brzucha.
Bert pokręcił głową.
– Nic nie poradzimy, generale. Wszystko w ręku Pani. Mam trzy wolne pokoje na górze. Jeden już przygotowują dla rannych.
– Wdzięczny będę. I jeden dla kobiet.
– Jak zwykle.
Dziewczyna wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć.
– Nie zaczynaj znowu głupiej gadki, Kailean. W stajniach śpi teraz ze czterdziestu podpitych woźniców.
– Nic by nam się nie stało.
– Wam nie, ale im tak. Zresztą, czego tu jeszcze sterczysz? Zdaje się, że twój koń ma problem z przednią nogą. I tylko ty potrafisz tę bestię rozkulbaczyć, unikając stratowania i pogryzienia. Oporządź go i załóż okład z wentyhu i rumianku. Szkoda takiego dobrego zwierzęcia.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, szare oczy mężczyzny i zielone dziewczyny. Wreszcie prychnęła gniewnie, obróciła się, zamiatając powietrze ciemnoblond warkoczem, i wyszła.
* * *
Rano obudziła się ostatnia. Otworzyła oczy i gapiła się przez chwilę w bielony sufit, usiłując przypomnieć sobie szczegóły ostatnich dni. Wspomnienia były rozmyte, niejasne, pełne bitewnego zgiełku, świstu wiatru w uszach, tętentu idących cwałem koni i dźwięku uderzających o siebie kling. A wszystko skończyło się długą, rozpaczliwą ucieczką z pogonią siedzącą im na karku. Odruchowo dotknęła opatrunku, spowijającego lewe ramię. Zdrętwiałe mięśnie bolały bardziej niż rana.
Wstanie wydawało się kiepskim pomysłem, lecz z podwórza dochodziły odgłosy krzątaniny, a pozostałe trzy kobiety, dzielące z nią pokój, zdążyły się już wynieść.
Westchnęła ciężko i przeklinając obolałe mięśnie, zwlokła się z łóżka. W kącie znalazła miskę i dzban z wodą. Umyła twarz, zaplotła warkocz i pozbierała porozrzucane części ubrania. Z poprzedniego wieczoru pamiętała tylko to, że była tak zmęczona, iż ściągała je z siebie, marząc jedynie o łóżku. Wcisnęła się potem pomiędzy Leę a Daghenę i zasnęła, zanim jeszcze obie przestały na nią kląć.
Po chwili wahania rzuciła przepocone rzeczy w kąt i wyciągnęła z juków czyste. Zielona koszula, granatowy kaftanik, ciemnoniebieskie spodnie, świeże onuce. Gdy na koniec wzuła wysokie buty i przypasała szablę, Poczuła się o niebo lepiej.
Zmory poprzednich dni zbladły.
Usłyszała stukot pazurów po podłodze i z ciemnego kąta wyłonił się pies. Zwierzę było płowe, w budowie podobne do stepowego wilka, ale większe i masywniejsze. Barkami sięgało jej do połowy uda, a potężne szczęki wyglądały na stworzone do gruchotania kości.
– Jesteś, Berdeth... – Uklękła i podrapała go za uchem. – Już się bałam, że nie zdołasz nas dogonić. Dobrze, że wróciłeś, ale nie kręć się tutaj, zwłaszcza koło stajni. Konie tego nie lubią.
Pies warknął i powędrował do kąta. Obrócił się dwa razy w koło i zwinął na podłodze.
– No dobra, jak chcesz, to możesz tu zostać. Ja idę do stajni.
Wyszła.
* * *
Na dziedzińcu było tłoczno. W Vendorze oprócz jej oddziału gościli także kupcy podróżujący z karawaną do Tenkor, kilku wędrownych handlarzy pośledniejszego sortu, paru kuglarzy, grupka pasterzy i sporo osobników o bliżej nieokreślonej profesji. O tej porze ci, którzy zdążyli już wytrzeźwieć, lub ku zmartwieniu Betta nie upili się zeszłego wieczoru, krzątali się już po całym placu. Karawana – dziesięć ciężkich, krytych płótnem wozów, każdy ciągnięty przez cztery konie – zbierała się do drogi. Jej przewodnik, czerwony na twarzy i z furią w oczach, klął jak stu szewców, dając jasno do zrozumienia, co zrobi swoim woźnicom, jeśli natychmiast nie wyruszą.
– Natychmiast! – darł się, wymachując rękami. – Słyszycie, niewarte splunięcia bękarty zarobaczonych kóz?! Natychmiast!!!
Wozy z wolna opuszczały dziedziniec. Jako eskorta towarzyszyło im około dwudziestu uzbrojonych po zęby jeźdźców.
Kilku poznała. Czaardan Wethorma.
Gwizdnęła na palcach i zamachała do ostatniej dwójki. Odwzajemnili pozdrowienie, nie trudząc się przekrzykiwaniem panującego rozgardiaszu.
Sam Wethorm, w siodle, lekko pochylony, rozmawiał właśnie z Laskolnykiem. Dowódcę poznała głównie po siwej czuprynie. Ubrany w odświętny strój, gładko ogolony, wyglądał, jakby ostatnie dni spędził, wylegując się pod puchową pierzyną.
Wreszcie Wethorm skinął głową, uśmiechnął się, uścisnął dłoń Laskolnykowi i pogalopował za karawaną.
Kha-dar podszedł do niej niespiesznie.
– Dobrego dnia, Kailean. Jak spałaś?
– Dobrego dnia, kha-dar. Nie wiem, nie pamiętam. Nie słyszałam nawet chrapania Lei. Co u tego starego złodzieja?
– U Wethorma? Sama widzisz, pracuje teraz jako eskorta karawan dla kupców z Nemwet. Nieźle płacą, dają wikt i procent od zysku. Poza tym nudno jak flaki z olejem.
– Chciałabym się czasem tak ponudzić. Bez urazy, kha-dar.
Uśmiechnął się nieznacznie.
– Ja cię dobrze rozumiem, dziewczyno. Ale... służyć ludziom, którzy ani dnia nie spędzili pod gołym niebem, a mówią ci, gdzie masz jechać, jak szybko, z kim się bić i kiedy wolno ci z konia zsiąść? No, sama powiedz.
Wzdrygnął się demonstracyjnie.
– Byłem obejrzeć twojego konia. Wygląda lepiej, ale nie mogłem sprawdzić mu nogi, bo bydlak nawet na mnie kłapie zębami. Powinnaś z nim porozmawiać i wytłumaczyć, kto tu rządzi.
– Próbuję, kha-dar, codziennie próbuję, ale on ciągle uważa, że to konie są pępkiem świata.