Zaczęło jej się kręcić w głowie.
– Kailean? Córuchna? Cholera jasna!! Kailean! Kail...
Nie czuła upadku ani troskliwych dłoni, które podniosły ją z ziemi i zaniosły do zajazdu. Dla niej ta noc się skończyła.
Najlepsze, jakie można kupić...
Było późne popołudnie, właściwie wieczór, gdy grupa kawalerzystów przemierzała porośnięty wybujałą trawą step.
Na pierwszy rzut oka, dla kogoś niewprawionego w obserwacji wojskowych oddziałów, jeźdźcy wyglądali na dowodzonych przez wyjątkowo niechlujnego i niefrasobliwego oficera. Żołnierze poruszali się w luźnych grupkach, po dwóch, trzech, czasem strzemię w strzemię, czasem jeden za drugim. Cała licząca prawie dwieście koni chorągiew z daleka przypominała zbójecką bandę, wracającą z udanego rabunku, lecz do tego stopnia nieobawiającą się pościgu, że zdążono się już upić i jechano wolno, lekceważąc niebezpieczeństwo. Nawet sztandar oddziału zamiast dumnie powiewać pośrodku grupy, chwiał się gdzieś z boku, jakby chorąży był zbyt pijany, żeby trzymać go prosto.
Gdyby jednak ktoś wzniósł się w powietrze, by spojrzeć na ziemię oczami kołującego pod niebem sokoła, dostrzegłby w pozornym chaosie zadziwiającą regularność. Z góry oddział układał się w kontur wielkiego, czeszącego step półksiężyca, którego rozciągnięte na dwieście jardów skrzydła były zbyt symetryczne, aby mogło to być dziełem przypadku. Fakt, że jeźdźcy utrzymywali szyk, mimo iż oficerowie nie pokrzykiwali na każdego z osobna, dawał piękne świadectwo wyszkolenia żołnierzy.
Wszyscy nosili stalowe hełmy, kolczugi i okrągłe tarcze. Szyje obwiązali wieloma warstwami materiału w kolorze brudnej zieleni; jego końce zwisały im na plecach. Główne uzbrojenie stanowiły krótkie lance i ciężkie szable, lecz w tej chwili większość konnych trzymała w ręku łuki ze strzałami założonymi na cięciwy. Oczy kawalerzystów czujnie przepatrywały morze traw, w którym konie brodziły aż po brzuchy. Miejscami kępy zarośli sięgały wyżej niż wzrost rosłego mężczyzny. Dobre miejsce na zasadzkę, mówiły ich spojrzenia, bardzo dobre. No to niech ktoś spróbuje...
Rozległo się kilka krótkich, ostrych gwizdów i oddział zaczął manewrować. Konie żołnierzy na lewym skrzydle stanęły, drepcząc tylko niespokojnie w miejscu, prawe skrzydło przyspieszyło, zataczając łuk. Kontury półksiężyca ledwo zafalowały. Żaden z jeźdźców nie używał wodzy, kierując końmi tylko za pomocą kolan. Ani jedna strzała nie zsunęła się z cięciwy, ani jedno spojrzenie nie zaprzestało obserwacji okolicy. Wydawało się, że to nie oddział wojska wykonuje manewr, lecz zakręca jeden wielki organizm, udając się w sobie tylko znanym kierunku.
Wyglądali jak cesarska gwardia.
Którą, prawdę powiedziawszy, byli.
Okrążając niewielkie wzgórze, skierowali się na wschód, gdzie przed kilkoma dniami szalał pożar. Pogorzelisko ciągnęło się aż po horyzont, równina była czarna, choć te kilka dni wystarczyło, żeby wystrzeliły pierwsze zielone łodyżki. Gdyby nie nagła burza, ogień popędziłby przed siebie, zamieniając wiele mil stepu w jałowy grunt.
Minęło popołudnie. Lato zbliżało się do końca.
Nie licząc ostatniej burzy, nie padało od prawie miesiąca, a słońce bezlitośnie wysuszało każdą odrobinę wilgoci. Trawy, wśród których brodziły konie kawalerii, miały szary, smętny kolor i nie tyle kładły się pod kopytami, ile łamały z suchym szelestem. Żołnierze wiedzieli, że stanowiąca granicę rzeka, zazwyczaj szeroka i głęboka, zamieniła się w jeden wielki bród, a większość studni w promieniu dziesiątek mil straszy mułem na dnie. Takie pożary, jak ten sprzed kilku dni, nie były więc niczym niezwykłym, a mimo to dowodzący chorągwią kapitan postanowił najwyraźniej rzucić okiem na spaloną równinę.
Nie zauważył nic niezwykłego, popiół, kilka niewielkich pagórków, tuman czarnego kurzu podniesiony przez wiatr pół mili dalej. Spokój.
Na tym terenie na pewno nikt nie zdołałby się ukryć.
Oficer uniósł dłoń i zakręcił nią koło.
Kilka kolejnych gwizdów zawróciło oddział w miejscu.
I w tej samej chwili wpadli w zasadzkę. Dwóch żołnierzy jadących najbliżej dowódcy zostało trafionych strzałami, a on sam w ostatniej chwili zdążył unieść tarczę, w którą uderzyły co najmniej trzy pociski. Zaklął szpetnie, strzelano z morza traw, z terenu, przez który przed chwilą przejechali!
Pierwszego atakującego dostrzegł, dopiero gdy ten poderwał konia. Suche łodygi, użyte jako maskowanie, sypały się z niego jak deszcz, gdy wynurzył się spod ziemi, napiął łuk i posłał mu kolejną strzałę. Tarcza zadrżała od uderzenia. Ciężka strzała z tej odległości pewnie przebiłaby kolczugę. Kapitan zamrugał, usiłując przepędzić napływające do oczu łzy. Sukinsyny, zaatakowali z zachodu, mając słońce za plecami i jego żołnierzy oświetlonych pięknie jak na strzelnicy. Co z łucznikami?!
Czterech czy pięciu zareagowało jak należy, ale za późno, bandyta szarpnął wodze, krzyknął coś i koń przykląkł na przednie nogi, a jego jeździec przechylił się w siodle i znikł za końskim ciałem. Wystrzelone ku niemu pociski pomknęły w step. Zanim łucznicy sięgnęli do kołczanów, koń napastnika wstał już, zawrócił i runął cwałem przed siebie. Razem z... oficer przeklinał słońce... siedmioma, nie, ośmioma innymi. Chorągiew szarpnęła się, zwinęła w miejscu i bez rozkazu pomknęła za uciekinierami. Jej dowódca drżącą ręką włożył srebrny gwizdek do ust i zaczął robić to, za co brał żołd. Dowodzić.
Kilka ostrych komend osadziło połowę szarżującego już oddziału w miejscu. Kilka następnych wyrównało szyk. Rozkazy brzmiały: Złamana Moneta – kawalerzyści w kilka chwil utworzyli wokół dowódcy półokrąg, opierający się na pogorzelisku. Reszta chorągwi ścigała dalej desperatów, którzy ośmielili się zaatakować cesarską gwardię. Kapitan poświęcił chwilę, żeby rzucić okiem na boki. Nie było tak źle, jak się spodziewał, trafionych zostało dwóch żołnierzy przy nim i jeszcze trzech innych. Jak na co najmniej tuzin wypuszczonych strzał, atakujący nie popisali się. Teraz też – uniósł się w strzemionach, żeby lepiej widzieć – sądząc po kształcie, jaki przybrała pogoń, napastnicy nie rozproszyli się, lecz zbijali w coraz ciaśniejszą kupę, zaganiani na skrzydłach Przez ramiona uformowanego w półksiężyc pościgu.