Выбрать главу

Trze­ba bę­dzie po­chwa­lić w ra­por­cie do­wo­dzą­ce­go pół­cho­rą­gwią po­rucz­ni­ka. Jesz­cze chwi­la, a od­dział ogar­nie ucie­ki­nie­rów i w kil­ka ude­rzeń ser­ca bę­dzie po wszyst­kim. Pię­ciu tra­fio­nych żoł­nie­rzy to cena do prze­łknię­cia.

Na jego oczach po­goń skrę­ci­ła w lewo, po­dą­ża­jąc za umy­ka­ją­cy­mi ban­dy­ta­mi. Uśmiech­nął się, naj­wy­raź­niej na­past­ni­cy stra­ci­li gło­wę, sko­ro na­wet nie pró­bo­wa­li się roz­dzie­lić, tyl­ko gna­li ra­zem jak sta­do by­dła. W po­je­dyn­kę któ­ryś mógł­by uciec, ra­zem będą tyl­ko...

Ucie­ka­ją­cy i pół­cho­rą­giew byli już ja­kieś dwie­ście jar­dów od miej­sca za­sadz­ki, gdy zro­zu­miał, że na­past­ni­cy się z nimi ba­wią. Ten skręt w lewo od­cią­gnął ści­ga­ją­cy od­dział od roz­le­głej po­ła­ci nie­tknię­tych traw. W chwi­li, gdy im­pe­rial­na ka­wa­le­ria ją mi­nę­ła, w mgnie­niu oka wy­ro­sło tam kil­ku­na­stu kon­nych. Na­tych­miast ru­nę­li na ple­cy sku­pio­nych na po­ści­gu żoł­nie­rzy. Dwa, trzy, pięć ude­rzeń ser­ca i szli już cwa­łem, jesz­cze nie­zau­wa­że­ni, bo ża­den ze ści­ga­ją­cych nie obej­rzał się. Po co, sko­ro za ple­ca­mi po­win­ni mieć wła­sny od­dział?

Łuki no­wych ban­dy­tów na­pię­ły się, mie­rząc z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków w ple­cy żoł­nie­rzy...

– Van­hen! Zrób coś!!!

Ka­pi­tan nie zda­wał so­bie spra­wy, że po­tra­fi tak wrzesz­czeć. Mag cho­rą­gwi, zaj­mu­ją­cy po­zy­cję kil­ka kro­ków po jego le­wej, uniósł się w sio­dle, roz­ło­żył ręce i przy­wo­łał Moc.

Ofi­cer ni­g­dy nie do­wie­dział się, co pró­bo­wał zro­bić cza­ro­dziej. Utwo­rzyć przed na­past­ni­ka­mi ścia­nę ognia, po­de­rwać wiatr, by unie­moż­li­wić im cel­ny strzał, pod­ciąć ko­niom nogi? W chwi­li, gdy mag otwo­rzył usta, coś z po­twor­ną siłą tra­fi­ło ka­pi­ta­na mię­dzy ło­pat­ki, raz i dru­gi. Dwa cio­sy, jak­by prze­bi­to go na wy­lot lan­cą. Po­wo­li się­gnął dło­nią w tył i do­tknął kol­czu­gi. Wy­cią­gnął ją przed sie­bie, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na lep­ką czer­wień. Prze­grał, do­tar­ło do nie­go, prze­grał jak ja­kiś no­wi­cjusz...

Spoj­rzał na maga. Van­hen-kan-Le­wav sie­dział w sio­dle z za­kło­po­ta­ną miną, po chwi­li od­wró­cił się, pre­zen­tu­jąc trzy czer­wo­ne pla­my po­środ­ku ple­ców. Oczy­wi­ście, cza­row­ni­ko­wi po­świę­ci­li trzy strza­ły, do­wód­cy tyl­ko dwie. Choć przy­po­mi­na­jąc so­bie siłę ude­rzeń, nie miał cze­go za­zdro­ścić.

Za­wró­cił ko­nia, sta­jąc twa­rzą w twarz z tymi, któ­rzy go po­ko­na­li. Za­mru­gał zdzi­wio­ny na wi­dok mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra uśmie­cha­ła się do nie­go iro­nicz­nie z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków. Od stóp do gło­wy umo­ru­sa­na była sa­dzą, a je­dy­ny­mi czy­sty­mi rze­cza­mi, ja­kie mia­ła, były łuk i koł­czan. Po­ma­cha­ła mu strza­łą, któ­rą za­miast gro­tem za­koń­czo­no skó­rza­ną kulą o śred­ni­cy cala, unu­rza­ną w czer­wo­nej far­bie, i pu­ści­ła oko. Omiótł całą po­stać wzro­kiem, za­trzy­mu­jąc go na brud­nym ple­dzie le­żą­cym u jej stóp. Płyt­ki do­łek, tro­chę ma­te­ria­łu, kil­ka ło­pat zie­mi – je­że­li ktoś nie sta­nie jej na gło­wie, była nie do od­kry­cia. Cze­ka­ła tu na jego cho­rą­giew ra­zem z czwór­ką kom­pa­nów, li­cząc, że uda im się zi­den­ty­fi­ko­wać naj­pierw do­wód­cę i bi­tew­ne­go maga. Zwłasz­cza maga, uśmiech­nął się kwa­śno w my­ślach i ski­nął ku dziew­czy­nie. Od­wza­jem­ni­ła po­zdro­wie­nie i tym ra­zem uśmiech­nę­ła się bez kpi­ny. Po­trzą­snę­ła gło­wą, ota­cza­jąc się na chwi­lę tu­ma­nem sza­ro­czar­ne­go pyłu.

Nad rów­ni­ną roz­le­gły się se­rie gwiz­dów.

Ćwi­cze­nia do­bie­gły koń­ca.

Sie­dzą­cy na wzgó­rzu ofi­cer za­klął i z pa­sją ci­snął kub­kiem o zie­mię. Nie­do­pi­te wino za­bar­wi­ło tra­wę kro­pla­mi ko­lo­ru sta­re­go zło­ta.

– Niech to ja­sny szlag! Trze­ci raz z rzę­du?! Trze­ci raz! Ile ci je­stem wi­nien?

Jego to­wa­rzysz uśmiech­nął się nie­znacz­nie pod si­wym wą­sem i udał, że coś li­czy na pal­cach. Obaj do­brze wie­dzie­li ile, więc wię­cej w tym było te­atral­nej gry niż rze­czy­wi­ste­go na­my­słu.

– Trzy­dzie­ści sześć bu­te­lek. Po­dwa­ja­łeś za każ­dym ra­zem, praw­da? Dzie­więć, osiem­na­ście, trzy­dzie­ści sześć. My­ślę, że bę­dzie do­brze, jak przy­ślesz mi je ju­tro wie­czo­rem. – Męż­czy­zna z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią po­cią­gnął z kie­li­cha, mla­snął. – Nek­tar z Waeh, żad­ne inne w pro­mie­niu stu mil się do nie­go nie umy­wa.

Znaj­do­wa­li się na szczy­cie je­dy­ne­go w pro­mie­niu wie­lu mil wzgó­rza, skąd mie­li do­sko­na­ły wi­dok na całą oko­li­cę. Wznie­sie­nie było tro­chę zbyt re­gu­lar­ne, żeby mieć na­tu­ral­ne po­cho­dze­nie, ale ja­ki­kol­wiek lud, w ja­kim­kol­wiek celu je usy­pał, stwo­rzył świet­ny punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Wi­dzie­li stąd wszyst­ko, per­fek­cyj­ne ma­new­ry prze­szu­ku­ją­cej oko­li­cę cho­rą­gwi, pierw­szy atak, po­ścig, na­głe po­ja­wie­nie się ko­lej­nych na­past­ni­ków, „śmierć” maga i do­wo­dzą­ce­go gwar­dią ka­pi­ta­na. I obaj wie­dzie­li, że gdy­by to nie były ćwi­cze­nia, gdy­by ata­ku­ją­cy nie na­le­że­li do im­pe­rial­ne­go wol­ne­go cza­ar­da­nu, to Me­ekhan stra­cił­by już bi­tew­ne­go maga, do­wód­cę cho­rą­gwi i kil­ku­na­stu lub wię­cej żoł­nie­rzy.

I to z eli­tar­ne­go, gwar­dyj­skie­go puł­ku Zie­lo­nych Gar­deł.

– Ta piąt­ka z tyłu szyb­ko by zgi­nę­ła. – Ofi­cer uspo­ko­ił się już, po­pra­wił na ra­mio­nach zie­lo­ny płaszcz z błę­kit­ną la­mów­ką i ski­nął dło­nią. Ad­iu­tant w stop­niu star­sze­go po­rucz­ni­ka na­tych­miast przy­niósł nowy pu­cha­rek i na­peł­nił wi­nem. – Po­świę­cił­byś ich w praw­dzi­wej po­tycz­ce?

– Za bi­tew­ne­go maga i do­wód­cę cho­rą­gwi? Py­tasz po­waż­nie? Aber­len, wiesz do­brze, że Se-koh­land­czy­cy w cza­sie ostat­niej woj­ny po­tra­fi­li rzu­cać do sa­mo­bój­czych szarż całe a’ke­ery, żeby tyl­ko do­rwać któ­re­goś z na­szych cza­ro­dziei. Poza tym, gdy­bym tu miał nie dwu­dzie­stu czte­rech lu­dzi, lecz dwu­stu, to chwi­lę po śmier­ci ka­pi­ta­na oni zwa­li­li­by się na resz­tę cho­rą­gwi. Może na­wet ktoś z tej piąt­ki by prze­żył? A je­śli nie... źle oce­niasz tę wy­mia­nę?

– Aż za do­brze. – Aber­len skrzy­wił się kwa­śno i za­raz uśmiech­nął. – Ale resz­tę tych two­ich ban­dy­tów by­śmy do­sta­li. Przy­znaj.

Jego to­wa­rzysz mach­nął ręką.

– Wy­bierz jed­ne­go – za­pro­po­no­wał.