Kailean nie patrzyła już na maga, całą uwagę poświęcając wyścigowi.
– Drugą rzeczą, na której nie oszczędzamy, czarodzieju, są konie – powiedziała cicho.
Oba kare ogiery przemknęły między lancami, a za nimi, tłukąc wyschnięte badyle i wdychając podniesiony z ziemi pył, pędził wierzchowiec Lei. W chwili, gdy zrównał się z półmetkiem, dziewczyna błysnęła sztyletem po obu stronach siodła i dwie ciężkie sakwy gruchnęły na ziemię. Pochyliła się do przodu i pogładziła konia po szyi.
I wtedy myszowaty konik zmienił się w wystrzelony z katapulty pocisk. Wydawało się, że jakaś siła złapała go za uzdę i pociągnęła w przód. Krótkie nóżki zamieniły się w rozmigotane plamy, tułów jakby się wydłużył, lecz to było tylko złudzenie, bo koń po prostu wyciągnął się przy ziemi, wysuwając szyję jak najdalej w przód. Błysnął żółtymi zębami i zarżał wyzywająco.
Obaj dosiadający karych ogierów kawalerzyści obejrzeli się, lecz było już za późno. Lea wjechała między nich i zanim zdążyli zamknąć otwarte w bezbrzeżnym zdumieniu usta, runęła do przodu.
Z kilkudziesięciu gardeł wyrwał się ostrzegawczy okrzyk. Jeździec siwka był dobry, nie tracił czasu na oglądanie się i sprawdzanie, co zaszło, tylko pochylił się w siodle i uderzył końskie boki ostrogami. Ogier przyspieszył, z szybkiego galopu, którym pędził do tej pory, przeszedł od razu w cwał.
Kailean pokiwała z uznaniem głową.
– Dobry koń.
Tylko że dobry koń to za mało na szarego demona pędu, w którego zamienił się wierzchowiec Lei. Na oczach zgromadzonych na wzgórzu żołnierzy odległość między zwierzętami zaczęła się zmniejszać w takim tempie, jakby nagle siwek musiał galopować w smole. Sześć długości, pięć, cztery... Gdy jeździec ogiera zerknął przez ramię, Lea była już trzy końskie długości za nim i wciąż zmniejszała odległość. Kawalerzysta wrzasnął coś i uderzył ostrogami tak gwałtownie, że końskie boki zaczerwieniły się świeżą krwią. Kailean skrzywiła się.
– Głupiec – skomentowała. – Koń nie popędzi szybciej, lecz się zdenerwuje i może skręcić kark. Swój i jeźdźca.
Zwierzęta na przodzie znikły za wzgórzem. Towarzyszyły im okrzyki żołnierzy i jeźdźców z czaardanu Laskolnyka, ci pierwsi krzyczeli jednak z coraz mniejszym zaangażowaniem. Kailean spojrzała na milczącego czarodzieja i po raz pierwszy uśmiechnęła się szeroko.
– Czarodziej, oficer, szlachcic i kawalerzysta. Tak cię określają, prawda?
Skinął głową, posyłając jej ponure spojrzenie.
– Ale nie jeździec, mam rację?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ja? Nic. Zupełnie nic. Tylko że prawdziwy jeździec, patrząc na konika Lei, zastanowiłby się przez chwilę, dlaczego dziewczyna z wolnego czaardanu, i to czaardanu Genno Laskolnyka, jeździ na czymś, co przypomina skrzyżowanie kuca z mułem. Co jest w tym zwierzęciu, że powierzyła mu swoje życie?
Krzyki żołnierzy podniosły się jeszcze raz i nagle umilkły.
– Wyprzedziła go – skomentowała to Kailean, nie spuszczając z niego wzroku. – Gdy jesteś w czaardanie, zarabiasz na chleb, eskortując karawany, chroniąc stada i tabuny, ścierając się z koczownikami, czasem przechodząc rzekę, żeby odbić jeńców czy odzyskać łupy. Dobry koń i dobra broń to twoje życie. Rozumiesz, magu?
Pokiwał głową.
– Rozumiem.
– Koń Lei zwie się kan’nor. – Odwróciła się znów w stronę prowizorycznego toru. – I nie jest to imię, lecz nazwa pewnego typu wierzchowców, biegaczy, szybszych niż jakiekolwiek inne zwierzęta. W języku Arenirów kan’nor oznacza ducha-błyskawicę. Taki koń nie należy do żadnej konkretnej rasy, może być zarówno ciężkim półharysem, jak i długonogim kaneyą, i nie sposób go rozpoznać na pierwszy rzut oka. Jedno za to jest pewne. Jeśli ma się ścigać, pędzi jak wiatr, pędzi szybciej niż jego przeciwnik i nigdy nie przegrywa. Nigdy. Chyba że dwa takie konie trafią na siebie w czasie wyścigu.
– Co wtedy?
– Wtedy cwałują, dopóki jednemu z nich nie pęknie serce. Ale i tak umiera szczęśliwy, jak powiadają.
– Dużo mówisz, łuczniczko.
– Nie pierwszy raz to słyszę, czarodzieju.
Konie wypadły zza zakrętu. Na przedzie mknęła szara błyskawica, wzbijając potężny tuman kurzu i z każdym uderzeniem kopyt odsadzając się od reszty. Jeśli w tym wyścigu ktoś był chartem, to z pewnością nie konie żołnierzy. Konik Lei minął linię mety i przez chwilę wyglądało na to, że pocwałuje w step. Dziewczyna z najwyższym trudem zmusiła go do przejścia w galop, potem w kłus i zawróciła. Boczył się wyraźnie i nie chciał słuchać, uspokoił się dopiero, gdy konie kawalerzystów zatrzymały się po minięciu mety. Wiedział, że wygrał.
Wszyscy żołnierze gapili się na zwierzę, które jeszcze kilka minut temu snuło się ze zwieszonym łbem, robiąc bokami, jakby zaraz miało paść. Teraz myszowaty ogier zadarł ogon w górę, uniósł dumnie głowę i stąpał tak, jakby defilował przed cesarską trybuną.
– Oszust!
Kailean aż podskoczyła, słysząc ten głos. Aberlen-gon-Sawe szedł w stronę jej kha-dara i wymachiwał rękami. Czerwone plamy na policzkach z pewnością nie były tylko skutkiem picia wina.
– Specjalnie podsunąłeś mi pod nos tę chabetę, żebym ją wybrał! Kazałeś dziewczynie udawać, że jej koń ledwo stoi! Jesteś oszustem, Laskolnyk!
Dowódca odwrócił się w stronę generała i założył ręce na piersi. Znała ten gest, a jeszcze lepiej znała minę, jaka zagościła na twarzy Laskolnyka. Kha-dar nie był już poirytowany. Był zły.
– Mówiłem ci, Aberlen, że to nie jest dobry wybór. Nie słuchałeś.
Dowódca Siódmego zmrużył oczy.
– Generale gon-Sawe, jeśli łaska – wycedził.
– Generale – zgodził się Laskolnyk, zaciskając usta w wąską kreskę. – Moje wino. Jeśli łaska.