A była gotowa założyć się, że czerwień na policzkach oficera nie może być już mocniejsza.
– Chyba zapomniałeś, że nie jesteś już w armii – Aberlen-gon-Sawe nie tyle to powiedział, ile wydał z siebie jakiś charkot. – Za trzy dni będziesz mógł odebrać swoje wino w Lithrew. A teraz zabieraj tę bandę i wracaj do swojej dziury, Laskolnyk.
Po tych słowach zapadła cisza. Żołnierze gapili się na swojego dowódcę w milczeniu, niektórzy ze szczerym zdumieniem, niektórzy ponuro. W końcu stał przed nimi Genno Laskolnyk. Kailean wątpiła, czy gdyby teraz jej kha-dar chciał zdzielić dowódcę pułku w szczękę, to choć jeden kawalerzysta próbowałby go powstrzymać.
Ale Laskolnyk odwrócił się tylko, zupełnie jakby oficer przestał istnieć, i gwizdnął na palcach. Siwy ogier podbiegł do niego posłusznie, kha-dar wskoczył na siodło i rozejrzał się, starannie omijając wzrokiem żołnierzy.
– Zbieramy się – powiedział cicho i od razu ruszył w dół wzgórza. Kawalerzyści spuszczali głowy, gdy ich mijał.
Kailean spojrzała na czarodzieja, nagle wściekła, jakby to on ponosił odpowiedzialność za zachowanie swojego dowódcy.
– Za trzy dni będę w Lithrew czekała na dwanaście flaszek wina, magu. I lepiej, żeby tam było, panie oficerze.
Ruszyła w stronę Kocimiętki, który już trzymał jej konia. Toryn parsknął na powitanie i próbował trącić ją łbem. Uniknęła pieszczoty i tak jak stała, w żebraczych łachmanach wskoczyła na siodło.
Nie jesteś już oficerem, ośmielił się powiedzieć ten... ten cholerny kurdupel, zwracając się do człowieka, który jadał z samym cesarzem, a w czasie bitwy o Meekhan prowadził do boju trzydzieści tysięcy imperialnej jazdy! I miał czelność odprawić Genno Laskolnyka, jak się odprawia chłopca na posyłki. Zacisnęła wodze w dłoniach.
Najchętniej wpakowałaby komuś strzałę. Prosto w czerwoną z wściekłości gębę.
* * *
Kwatery czekały na nich w Małym Bynder, stanicy położonej w połowie drogi między Lithrew a Makonenn. Do jednego i drugiego miasta było równiutkie czterdzieści mil, z dokładnością do kilkudziesięciu jardów. Tak w czasach, gdy Imperium dotarło na te ziemie, meekhańscy wojskowi umacniali granicę. Brali mapę, odmierzali na niej odległości i zaznaczając jakiś punkt, mówili: „Tu właśnie postawimy stanicę, fort, warownię”. Po czym ruszała budowa. Często nikt nie zastanawiał się nad sensem stawiania umocnień w takim czy innym miejscu ani nie myślał o tym, że odległości na mapie nie są tym samym, co droga, którą trzeba przebyć w rzeczywistości. Zresztą wbrew pozorom postępowanie takie miało sens – po zbudowaniu warowni łączono je bowiem siecią kamiennych dróg, budowanych, zgodnie z najlepszymi tradycjami imperialnej inżynierii, prosto, jak z łuku strzelił.
Jednak i tak mieli teraz spory kłopot. O ile bowiem do Makonenn czterdzieści mil prowadziło przez równiutki step, o tyle między Małym Bynder a Lithrew rozciągał się teren lekko pofałdowany, poprzecinany wąwozami i różnej wielkości wzgórzami. Czterdzieści mil na mapie tak naprawdę miało tu długość sześćdziesięciu. Na dodatek w czasie ostatniej wojny droga do Lithrew została w kilku miejscach poważnie zniszczona, a nikomu nie chciało się jej naprawiać w czasach, gdy Meekhan oparł obronę swojej północno-wschodniej granicy na oddziałach jazdy, która w ciągłych utarczkach z koczownikami i tak nie korzystała ze stałych szlaków. A czaardan musiał wyruszyć jak najszybciej, co oznaczało, że nie unikną noclegu pod gołym niebem.
I wpakowali się tu, bo kha-dar nie potrafił odmówić prośbie kilku znajomych.
Od dwóch miesięcy Meekhan gromadził na północno-wschodniej granicy znaczne siły. Nie były to jednak zwykłe ruchy wojsk, dzięki którym żołnierze nie nudzą się w koszarach, tylko coś więcej. To coś więcej sprawiło, że trakty handlowe wyludniły się niemal całkowicie, ceny mąki, mięsa i wina poszybowały w górę, a ludzie zaczęli ciągnąć do większych miast. W powietrzu pachniało wojną.
Gdy zaczęto wzmacniać przygraniczne garnizony, a do na wpół opuszczonych stanic z powrotem sprowadziło się wojsko, Kailean pomyślała, że to skutek ich nocnego starcia z a’keerem Błyskawic. W końcu niezbyt często zdarza się, aby gwardia przyboczna Ojca Wojny atakowała meekhańskie miasto, i to otwarcie, nosząc własne znaki, więc Imperium postanowiło odpowiedzieć zbrojną demonstracją, bo nawet fakt, że w całą sprawę zamieszani są Pomiotnicy, nie usprawiedliwiał takiej napaści.
Ale po kilkunastu dniach, gdy wojska było więcej i więcej, musiała przyznać, że jej domysły wyglądają śmiesznie. Nawet gdyby Lithrew zostało starte z powierzchni ziemi, Imperium nie przesunęłoby na granicę całej armii konnej, ryzykując wojnę z wciąż potężnym sąsiadem. Poza tym skala manewrów świadczyła o tym, że szykowano je od wielu miesięcy, że zaczęto o nich myśleć znacznie wcześniej, nim pierwszy Pomiotnik pojawił się w mieście. Na pierwszej linii, wzdłuż liczącej trzysta mil granicy z Wielkimi Stepami, stało teraz prawie dwadzieścia tysięcy konnicy, z czego więcej niż połowę stanowiła regularna kawaleria. Resztę uzupełniały wolne czaardany, takie jak ich, które zgodnie z imperialnym prawem dowódcy pułków mogli przyjąć na żołd. Warowne miasta – Makonenn, Kawe czy Nawenth – wzmocniono piechotą, a twierdze, jak Gundarh, po raz pierwszy od dziesięciu lat miały pełną załogę i pełne spichrze. Nawet ślepy by zauważył, że Imperium szykuje się do wojny.
Albo przynajmniej szczerzy kły, żeby do wojny zniechęcić.
Oczywiście dla wszystkich mających jakiekolwiek pojęcie o wojnie było jasne, że te dwadzieścia tysięcy konnych, rozrzuconych w kilkunastu warownych obozach, będzie zbyt rozproszone, żeby zatrzymać wielkie zagony podobne do tych, które uderzyły na Imperium ćwierć wieku temu. Ich zadaniem było przede wszystkim rozpoznać siłę i kierunki ataków, opóźniać marsz, szarpać wroga wojną podjazdową i wprowadzać zamieszanie. A potem wycofać się do najbliższej twierdzy czy miasta albo na zachód, w kierunku głównych sił, na które składało się podobno czterdzieści tysięcy jazdy i trzydzieści piechoty, nie licząc jednostek pomocniczych. Zadanie niemal samobójcze, ale niektórzy dowódcy pułków stawali na głowie, żeby je dostać. Gotowi byli iść tropem wojennej chwały niczym posokowce śladem rannego dzika. I mogli skończyć, jak czasem kończyły one, dołączając własną krew do krwi ściganej zwierzyny.