Lecz w taki właśnie sposób Siódmy Pułk Gwardii Konnej Zielone Gardła trafił tuż nad granicę. Jego dowódca niemal od razu zawarł trzymiesięczne kontrakty z kha-darami kilkunastu wolnych czaardanów, zwiększając swoje siły o jakieś siedemset koni, przede wszystkim lekkiej jazdy i konnych łuczników. Umocnił Mały Bynder, zamieniając stanicę w prawdziwy obóz wojskowy, i zaprosił Genno Laskolnyka do siebie.
Zaprosił!
Aż zgrzytnęła zębami na to wspomnienie. Rzeczywiście ich zaprosił i bardzo nalegał, żeby jej kha-dar raczył zaproszenie przyjąć. Nie zaproponował im kontraktu, rzekomo dlatego, że hańbą byłoby proponowanie sławnemu generałowi pieniędzy jak pierwszemu lepszemu najemnikowi, ale powitał z wszystkimi honorami, niczym księcia. Cały pułk ustawił się do przeglądu w pełnym wyposażeniu. Pamiętała, jak przed trzema dniami wjeżdżali na plac przed stanicą, na którym tysiąc dwieście koni stało w równiutkich szeregach. Sześć półpancernych chorągwi czekało w milczeniu, prezentując broń. Ich dowódca najwyraźniej zapragnął się popisać, bo wszystkie elementy wyposażenia lśniły, jakby dopiero co odebrano je z magazynów. Może zresztą tak właśnie wyglądała prawda, Siódmy był pułkiem gwardyjskim, zazwyczaj stacjonował w samej stolicy, a tam nigdy nie było problemów z zaopatrzeniem.
Jadąc za Laskolnykiem, oceniała żołnierzy. Część służyła już na pograniczu, przy północnych lub południowych stepach, bo do gwardii nie brano tylko szlacheckich synalków, więc pułk miał swoją wartość. Ale mimo wszystko od czasów wojny z Se-kohlandczykami Zielone Gardła jako jeden oddział nie uczestniczyły w prawdziwej bitwie. Pułk potrzebował nie pozorowanych, ćwiczebnych starć, lecz walki na śmierć i życie z prawdziwym wrogiem. Żołnierska sprawność, tak wspaniale prezentująca się w czasie parad, musiała znaleźć potwierdzenie w, jak nazywano to w imperialnej kawalerii, krwawych oczepinach. Tylko wtedy Siódmy zamieni się w machinę wojenną, zdolną stawić czoło se-kohlandzkim a’keerom. Być może dlatego właśnie Aberlen-gon-Sawe nalegał, żeby to jego oddział znalazł się tuż przy samej granicy. Był z tych, którzy uważają, że miecz nie tylko powinien być ostry i dobrze leżeć w dłoni, lecz także musi od czasu do czasu posmakować krwi.
Westchnęła z irytacją, wspominając, jak ich przyjęto. Od początku było jasne, że dowódca Siódmego i Laskolnyk znają się dobrze. Chyba za dobrze. Aberlen służył pod Laskolnykiem kilka lat, zanim awans wyniósł go do stopnia generała i teoretycznie zrównał z byłym dowódcą. Teoretycznie – dobre słowo. Jej kha-dar odszedł z imperialnej armii prawie pięć lat temu, zaszył się na pograniczu, prowadząc własny czaardan, ale i tak wszyscy, od chłopców stajennych po dowódców oddziałów stacjonujących na granicy, mówili do niego „panie generale”. Niby nie powinno to nikogo dziwić, w końcu stopień wojskowy należał mu się aż do śmierci, ale to „panie generale” miało znacznie głębszy sens. Kapitanowie i pułkownicy, mający za sobą trzydzieści lat służby, salutowali Laskolnykowi ostro, sprężyście i co najważniejsze, całkowicie odruchowo, jakby fakt, że nie nosił już munduru, nie miał najmniejszego znaczenia. Nie było w tym nic ze zdawkowej uprzejmości, tylko wyryty w żołnierskich kościach nakaz, mówiący, że tak trzeba. Że oto stają przed Laskolnykiem, TYM Laskolnykiem, więc nieoddanie mu honorów byłoby hańbą dla całej armii.
Widziała to w czasie powitalnego przeglądu. Kha-dar bez żadnego ostrzeżenia skręcił koniem między żołnierzy. Tam, gdzie jechał, szeregi, wyprężone już jak struna, prężyły się jeszcze mocniej, broń lśniła jaśniej, a konie dumniej wyginały szyje. Tam, gdzie pochwalił konia i jeźdźca, choćby skinieniem głowy, na twarzy kawalerzysty wykwitał radosny uśmiech. Tam, gdzie zmarszczył brwi, pojawiała się trupia bladość. A przecież poza zwykłym grymasem nie miał nad żołnierzami żadnej władzy, nie mógł nakładać kar ani rozdawać nagród. Minio to na kilka chwil przejął dowództwo nad pułkiem w sposób tak absolutny i naturalny, jakby prowadził go zawsze. Wszedł w rolę tak łatwo, że nikt by nie uwierzył, że od kilku lat dowodził tylko stepową zbieraniną. W jakiś sposób przerażało ją to. Jakby patrzyła na obcego człowieka, a nie na swojego kha-dara, który na co dzień nazywał ją „córuchną”.
Daghena trąciła ją wtedy w bok i wskazała Aberlena-gon-Sawego. Generał patrzył na tę inspekcję z twarzą ściągniętą dziwnym grymasem. Oto ktoś, kogo nie widział od wielu lat, w parę chwil odebrał mu dowództwo. Nie tylko ona czuła się zagubiona i zmieszana. I wiedziała już, że przyjęcie zaproszenia to zły pomysł.
Ale dopiero dziś zrozumiała, że generał przez ostatnie trzy dni nie szlifował sprawności swoich ludzi, lecz pod pozorem wspólnych ćwiczeń rzucał wyzwanie byłemu dowódcy. I wcale nie chodziło o wino. Młodemu wilkowi nie podobało się, że stary basior jest na jego terenie, więc próbował pokazać mu, kto tu rządzi.
Tak naprawdę mężczyźni nigdy się nie zmieniają, pomyślała kwaśno. I nie ma większych różnic między plemiennymi wojownikami, pojedynkującymi się w rytualnych kręgach, żeby ustalić, który jest lepszy w walce, a generałami imperialnej armii. No, może poza tym, że ci pierwsi używają noży i drewnianych maczug, a ci drudzy całych oddziałów wojska.
A jej czaardan okazał się na tyle dobry, żeby trzy razy z rzędu pokonać cesarską gwardię. Za pierwszym razem mieli spróbować przeniknąć linię czat, składającą się z całej chorągwi. Zajęło im to większość nocy. Następnego dnia mieli ukraść mały tabun koni. Kocimiętka, Landeh, Veria i Daghena pół życia spędzili na takich zabawach. Dziś mieli za zadanie zastawić zasadzkę na chorągiew i poszarpać ją tak mocno, jak się da. Poszło im aż za dobrze, a wyścig, który miał pozwolić zachować Aberlenowi twarz, przelał tylko czarę goryczy.