Выбрать главу

Mło­dy wilk z pia­ną na py­sku prze­gnał sta­re­go ze swo­je­go te­re­nu. Nie ba­cząc na pra­wa go­ścin­no­ści i fakt, że sam go za­pro­sił.

Sta­ni­cę opusz­cza­li tuż przed zmierz­chem. Ho­ry­zont po­ły­kał okrwa­wio­ny krą­żek słoń­ca, głę­bo­ka pur­pu­ra bar­wi­ła wie­czor­ne nie­bo. Wie­czór był tak pięk­ny – aż trud­no uwie­rzyć, że kil­ka mil stąd jest gra­ni­ca, zza któ­rej w każ­dej chwi­li może ude­rzyć dzi­ka ar­mia. Ale nikt o tym nie za­po­mi­nał, a po­nie­waż wy­jeż­dża­li w step tuż przed nocą, cza­ar­dan szedł w szy­ku bo­jo­wym, z dwo­ma jeźdź­ca­mi po­su­wa­ją­cy­mi się sto jar­dów przed resz­tą, z bro­nią pod ręką i ocza­mi do­oko­ła gło­wy. Dwu­dzie­stu czte­rech kon­nych to dużo i mało jed­no­cze­śnie. Dużo, je­śli na­tkną się na zwy­kły na tych te­re­nach kil­ku – lub kil­ku­na­sto­oso­bo­wy pod­jazd, bo ta­kie od­dział­ki naj­czę­ściej prze­cho­dzi­ły tu rze­kę. Mało, je­śli tra­fią na peł­ny a’keer. Choć to ostat­nie nie było zbyt praw­do­po­dob­ne. W oko­li­cę, gdzie sta­cjo­no­wał cały pułk, Se-koh­land­czy­cy wy­sła­li­by albo kil­ku szpie­gów, albo całe bo­jo­we Skrzy­dło, li­czą­ce za­zwy­czaj oko­ło trzy­dzie­stu a’ke­erów. Tyl­ko że to by­ło­by rów­no­znacz­ne z roz­po­czę­ciem woj­ny, a wte­dy ich cza­ar­dan miał­by na gło­wie inne pro­ble­my niż tyl­ko bez­piecz­ny po­wrót do domu.

Żoł­nie­rze sto­ją­cy przy bra­mie ani sło­wem nie skwi­to­wa­li tego, że cza­ar­dan La­skol­ny­ka wy­jeż­dża z obo­zu. Wieść już się roz­nio­sła i war­tow­ni­cy ogra­ni­czy­li się do sprę­ży­ste­go od­da­nia ho­no­rów. Ża­den się nie ode­zwał.

Ka­ile­an je­cha­ła w środ­ku ko­lum­ny, z sza­blą pod ręką, i ko­rzy­sta­jąc z ostat­nich pro­mie­ni słoń­ca, roz­glą­da­ła się po oko­li­cy. Ter­min Wiel­kie Ste­py był my­lą­cy, roz­ta­czał bo­wiem przed ocza­mi wy­ob­raź­ni roz­le­głe, rów­ne jak stół prze­strze­nie, po­ro­śnię­te tra­wa­mi, z rzad­ka tyl­ko pęcz­nie­ją­ce ja­kimś za­po­mnia­nym kur­ha­nem. W rze­czy­wi­sto­ści część Ste­pów sta­no­wi­ły wzgó­rza, cza­sem po­prze­ci­na­ne głę­bo­ki­mi ja­ra­mi i roz­pa­dli­na­mi. Ła­two było się tam ukryć, ła­two zor­ga­ni­zo­wać za­sadz­kę, więc czę­sto za­lę­ga­ły się w ta­kich oko­li­cach zbroj­ne ban­dy.

Dro­ga, któ­rą wy­ru­szy­li na pół­noc, w stro­nę Li­th­rew, z po­cząt­ku wio­dła pro­sto, do­pie­ro po kil­ku mi­lach prze­ci­na­ła taki wła­śnie te­ren, zwa­ny przez miej­sco­wych Lan­wa­ren. Lan­wa­ren mia­ło trzy­dzie­ści mil dłu­go­ści, po­nad dwa­dzie­ścia pięć sze­ro­ko­ści i od wie­lu lat sta­no­wi­ło na­tu­ral­ną osto­ję róż­nych ba­ni­tów. Me­ekhań­ski trakt prze­ci­nał je w me­ekhań­skim sty­lu, wrzy­na­jąc się na prze­strzał we wznie­sie­nia i mo­sta­mi prze­ska­ku­jąc roz­pa­dli­ny. Jed­nak w cza­sie woj­ny wszyst­kie mo­sty zo­sta­ły znisz­czo­ne, a póź­niej więk­szość ka­mie­ni po­wy­ry­wa­no z dro­gi, aby użyć ich do od­bu­do­wy miast i wsi. Waż­niej­sze od szla­ków oka­za­ły się mury obron­ne i w związ­ku z tym nie­mal całą tra­sę mie­li prze­być, wę­dru­jąc przez dzicz. Dla nich to żad­na no­wość, ale Ka­ile­an i tak była z tego po­wo­du zła.

Nie.

Przy­zna­ła po chwi­li.

Nie z tego po­wo­du.

Ber­deth znikł. Nie po­ja­wiał się od trzech dni, od chwi­li, gdy zbli­ży­li się do sta­ni­cy, a ona nie wie­dzia­ła dla­cze­go i za­czy­na­ła się iry­to­wać. To też nie była praw­da. Za­klę­ła pod no­sem, przy­cią­ga­jąc spoj­rze­nie Da­ghe­ny. Nie iry­to­wa­ła się, tyl­ko czu­ła nad­cho­dzą­cą pa­ni­kę. Zda­rza­ło się, że Ber­deth nie ra­czył się po­ka­zy­wać na­wet przez kil­ka­na­ście dni, ale za­wsze in­stynk­tow­nie wy­czu­wa­ła jego obec­ność. Prze­cież nie mu­sia­ła oglą­dać wła­snych po­ślad­ków, żeby wie­dzieć, że ty­łek wciąż jest na miej­scu. A te­raz mia­ła ta­kie uczu­cie, jak­by coś jej am­pu­to­wa­no. Miej­sce psa za­ję­ła pust­ka, jak­by... jak­by od­szedł na za­wsze. To dla­te­go była taka po­iry­to­wa­na, dla­te­go ten na­dę­ty cza­ro­dziej grał jej na ner­wach, choć je­śli do­brze się za­sta­no­wić, pró­bo­wał tyl­ko być w ja­kiś ko­śla­wy spo­sób uprzej­my, i dla­te­go była tak wście­kła na do­wód­cę Siód­me­go. Wy­gra­ła tu­zin bu­te­lek wina, lecz od­da­ła­by dzie­sięć razy wię­cej, by znów po­czuć tą nie­wi­dzial­ną obec­ność.

– Co się dzie­je?

Da­ghe­na pod­je­cha­ła bli­żej, wle­pia­jąc w nią spoj­rze­nie swo­ich czar­nych, lek­ko sko­śnych oczu.

– Nic.

– Na­praw­dę? Prze­cież wi­dzę. Złe prze­czu­cia?

Dłuż­szą chwi­lę je­cha­ły w mil­cze­niu, a Dag nie na­le­ga­ła na od­po­wiedź. To za­le­ta spo­koj­ne­go stę­pa przez roz­le­gły step, pro­sta roz­mo­wa może roz­cią­gnąć się na dłu­gie go­dzi­ny i wie­le mil. Nie ma po­trze­by się spie­szyć.

Wresz­cie Ka­ile­an po­wo­li ski­nę­ła gło­wą. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o Ber­de­tha. Ow­szem, mia­ła złe prze­czu­cia, ale nie po­tra­fi­ła ich spre­cy­zo­wać.

– A ty? Czy te two­je cu­dow­ne ple­mien­ne ozdób­ki coś mó­wią? – za­py­ta­ła.

Da­ghe­na w mil­cze­niu po­tar­ła ka­wa­łek ko­ści, któ­ry mia­ła za­wie­szo­ny na szyi.

– Wi­dzia­łaś kie­dyś Wiel­ki Bez­dech?

Chy­ba za­czy­na­ła się roz­mo­wa po­le­ga­ją­ca na wy­mia­nie py­tań.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła. – Ale wuj opo­wia­dał mi o tym.

Wiel­ki Bez­dech, bez­wietrz­ny ca­łun, ci­sza przed bu­rzą. Róż­nie to na­zy­wa­no. Gdy na ste­pach za­czy­nał się se­zon hu­ra­ga­nów i wi­chur, raz na kil­ka­na­ście lat po­ja­wia­ła się trą­ba po­wietrz­na, któ­ra no­si­ła mia­no nisz­czy­ciel­ki miast. To był praw­dzi­wy po­twór, po­tra­fią­cy mieć u pod­sta­wy dwie­ście jar­dów śred­ni­cy i wkrę­ca­ją­cy się w nie­bo z taką fu­rią, że wy­da­wa­ło się, iż sam fir­ma­ment trzesz­czy. I po­noć jej po­ja­wie­nie się za­wsze po­prze­dzał mo­ment, gdy wszyst­ko spo­wi­ja­ła ab­so­lut­na ci­sza. Zwie­rzę­ta i owa­dy ucie­ka­ły lub cho­wa­ły się do naj­głęb­szych nor, po­wie­trze za­sty­ga­ło, świat za­mie­rał w bez­ru­chu. Wiel­ki Bez­dech.

– Coś ta­kie­go czu­ję od ja­kie­goś cza­su, Ka­ile­an. Jak­by w każ­dej chwi­li nie­bo mia­ło mi się zwa­lić na gło­wę.

W oczach ko­czow­nicz­ki nie do­strze­gła ani śla­du uśmie­chu. Da­ghe­na mar­twi­ła się, i to bar­dzo. Ka­ile­an za­mru­ga­ła i po raz pierw­szy od trzech dni przyj­rza­ła się uważ­nie to­wa­rzy­szom. Ko­ci­mięt­ka je­chał lek­ko przy­gar­bio­ny, a spię­ty był tak, że bi­cep­sy omal nie roz­sa­dza­ły mu ogniw kol­czu­gi. Lea, drob­na i nie­sfor­na Lea, któ­ra wy­gra­ła wy­ścig i któ­ra za­zwy­czaj uprzy­krza­ła im każ­dą po­dróż nie­ustan­ną pa­pla­ni­ną, nie ode­zwa­ła się od chwi­li, gdy opu­ści­li sta­ni­cę, a w sio­dle sie­dzia­ła tak, jak­by chcia­ła pu­ścić swo­je­go pręd­ko­no­gie­go ko­ni­ka w cwał. Fay­len, je­den z naj­lep­szych rę­baj­łów w cza­ar­da­nie, za­ło­żył tar­czę na ra­mię, a miecz trzy­mał opar­ty o łęk sio­dła. Lan­deh brzdą­kał od nie­chce­nia na cię­ci­wie, przy­trzy­mu­jąc dwo­ma pal­ca­mi za­ło­żo­ną na nią strza­łę. To­pór Niia­ra ko­ły­sał się za­wie­szo­ny na pę­tli u jego nad­garst­ka. Cho­le­ra ja­sna, ona sama trzy­ma­ła sza­blę w dło­ni, a prze­cież byli w Im­pe­rium i spo­koj­nie wra­ca­li do domu.