Выбрать главу

Spoj­rza­ła na Da­ghe­nę. Jej przy­ja­ciół­ka za­miast zwy­cza­jo­wej kurt­ki za­ło­ży­ła ewe­lar, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla swo­je­go ple­mie­nia skó­rza­ny pan­cerz, zro­bio­ny z prze­pla­ta­ją­cych się pa­sów utwar­dzo­nej skó­ry wzmoc­nio­nych gu­za­mi z brą­zu. Wi­dzia­ła ją tak uzbro­jo­ną może ze trzy razy. Psia­krew, ona sama za­ło­ży­ła na prze­szy­wa­ni­cę kol­czu­gę z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi. Zro­bi­ła to zu­peł­nie bez­wied­nie, tak jak bez­wied­nie ba­wi­ła się od ja­kie­goś cza­su rę­ko­je­ścią sza­bli.

– No na­resz­cie. – Dag uśmiech­nę­ła się ło­bu­zer­sko. – A już my­śla­łam, że prze­śpisz całą za­ba­wę.

– Jaką za­ba­wę?

Czar­ne oczy otwo­rzy­ły się sze­rzej.

– Ka­ile­an – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Za­nim wje­cha­li­śmy do sta­ni­cy, kha-dar ze­brał cza­ar­dan i po­wie­dział, że bę­dzie­my tu nie dłu­żej niż trzy dni, że­by­śmy nie wda­wa­li się w pi­ja­ty­ki i ni­cze­mu nie dzi­wi­li. I że każ­dy, kto chce, może zo­stać w sta­ni­cy, gdy bę­dzie­my ją opusz­czać, bo dro­ga po­wrot­na może być nie­bez­piecz­na. Pa­mię­tasz?

To było pew­nie wte­dy, gdy za­trzy­ma­li się pół mili przed obo­zem. Chwi­lę wcze­śniej po­czu­ła, że to­wa­rzy­szą­ca jej od lat obec­ność Ber­de­tha zni­kła. Wszy­scy sta­li w krę­gu, La­skol­nyk coś mó­wił, a ona roz­pacz­li­wie się­ga­ła umy­słem we wszyst­kie stro­ny.

– Pa­mię­tam – po­twier­dzi­ła spo­koj­nie. – Po pro­stu tro­chę się mar­twię. Jak my­ślisz, o co tu cho­dzi?

– A bo ja wiem? – Da­ghe­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ale bę­dzie­my roz­bi­jać obóz za roz­sta­ja­mi i wte­dy pew­nie kha-dar tro­chę nas oświe­ci. Na ra­zie miej oczy otwar­te.

* * *

Na po­stój wy­bra­li małą niec­kę. Przy­po­mi­na­ła bar­dziej dziu­rę w zie­mi niż za­pew­nia­ją­cy schro­nie­nie jar, ale wy­star­czy­ła. Osła­nia­ła ich od wia­tru, a je­śli roz­pa­lą ogni­ska, na­wet te nie­mal nie­wi­docz­ne i nie­dy­mią­ce ste­po­we ogni­ska, żad­na zdra­dziec­ka iskra nie ujaw­ni ich po­zy­cji nie­pro­szo­nym go­ściom.

La­skol­nyk wje­chał do niej pierw­szy, za­trzy­mał się po­środ­ku i od­wró­cił ku od­dzia­ło­wi. Przy­pa­try­wał się przez chwi­lę każ­de­mu z osob­na.

– Stąd do sta­ni­cy są czte­ry mile. Je­śli ktoś cze­goś za­po­mniał, może wró­cić.

Nikt się nie ru­szył.

– Do­brze. – Kha-dar ski­nął gło­wą. – O świ­cie za­py­tam jesz­cze raz. Więc do ro­bo­ty. No­cu­je­my tu­taj, ru­sza­my, za­nim słoń­ce wzej­dzie. War­ty po sze­ściu lu­dzi, Ko­ci­mięt­ka i Ry­uta wy­zna­czą ko­lej­ność. Broń pod ręką, nie są­dzę, żeby już za­czę­ły się kło­po­ty, ale trze­ba i z tym się li­czyć.

Da­ghe­na unio­sła rękę.

– Ja­kie kło­po­ty, kha-dar?

– Doj­dzie­my do tego, có­ruch­na, po ko­lei. Ko­nie roz­kul­ba­czyć, na­kar­mić i na­po­ić. Tyl­ko dwa ogni­ska. Tyl­ko przez go­dzi­nę. Po­tem zbiór­ka.

Opusz­cza­jąc sio­dło, Ka­ile­an się­gnę­ła umy­słem wo­kół. Nic, pust­ka. Stra­ci­ła Ber­de­tha.

Na­stęp­ną go­dzi­nę za­ję­ły jej nor­mal­ne, obo­zo­we czyn­no­ści. Zdję­ła sio­dło, wy­czy­ści­ła ko­nia, na­ło­ży­ła mu na pysk wo­rek z owsem. Po­tem po­mo­gła Lei wy­ko­pać do­łek, w któ­re­go głę­bi roz­pa­li­ły nie­wiel­kie ogni­sko. Su­szo­ny koń­ski na­wóz pa­lił się wol­no, nie­mal nie da­jąc dymu. Usta­wi­ły nad nim na­peł­nio­ny wodą ko­cio­łek, po czym wrzu­ci­ły do nie­go kil­ka gar­ści su­szo­ne­go mię­sa i ziół. Noc nie za­po­wia­da­ła się zim­na, ale roz­grzać się przed noc­le­giem na zie­mi za­wsze było war­to.

Po­tem La­skol­nyk rzu­cił kil­ka słów i cały cza­ar­dan zgro­ma­dził się znów wo­kół nie­go. Ka­ile­an, grze­jąc dło­nie na kub­ku z zupą, wpa­try­wa­ła się w do­wód­cę.

– No do­bra, dzie­ci. – Męż­czy­zna bły­snął zę­ba­mi. – Pora na wy­ja­śnie­nie. Gdy tu sto­imy, Yawe­nyr Dzie­cię Koni, Oj­ciec Woj­ny Se-koh­land­czy­ków, ten sta­ry skur­wiel, któ­ry upu­ścił nam tyle krwi, umie­ra.

Pra­wie wy­pu­ści­ła ku­bek z rąk. Yawe­nyr umie­ra. To... to nie­mal nie­moż­li­we. Oj­ciec Woj­ny był za­wsze, od­kąd pa­mię­ta­ła. Żył gdzieś tam na wscho­dzie, w na­mio­cie ze zło­co­ne­go je­dwa­biu, skąd wy­sy­łał kon­ne za­go­ny, żeby łu­pi­ły i mor­do­wa­ły. W dzie­ciń­stwie wy­obra­ża­ła go so­bie jako ol­brzy­mie­go, tłu­ste­go jak wieprz, sie­dzą­ce­go na sto­sie po­du­szek po­two­ra, któ­ry na śnia­da­nie zja­da pie­czeń z me­ekhań­skich dzie­ci. Póź­niej to wy­obra­że­nie nie­wie­le się zmie­ni­ło. Yawe­nyr był... sta­ły, nie­zmien­ny jak wscho­dy i za­cho­dy słoń­ca. Wia­do­mość, że jest zwy­kłym śmier­tel­ni­kiem, któ­ry może umrzeć jak wszy­scy inni, była pra­wie nie­wia­ry­god­na.

– Su­czy syn musi mieć pod dzie­więć­dzie­siąt­kę.

– Tak, Fay­len, nie­speł­na, ale nie wie­my ile do­kład­nie, bo pew­nie sam nie pa­mię­ta, kie­dy się uro­dził. – Kha-dar wy­krzy­wił się iro­nicz­nie. – Za­cho­ro­wał już po­nad rok temu i naj­po­tęż­niej­si Źre­bia­rze nie po­tra­fią mu po­móc. Ale w jego wie­ku to nic dziw­ne­go. Co naj­waż­niej­sze, to pew­na wia­do­mość. Kil­ku lu­dzi umar­ło, żeby nam ją do­star­czyć, bo przez ostat­ni rok wie­ści o cho­ro­bie Ojca Woj­ny były naj­więk­szą ta­jem­ni­cą Zło­te­go Na­mio­tu.

La­skol­nyk od­wró­cił się do nich bo­kiem i za­czął spa­ce­ro­wać. Trzy kro­ki w lewo, zwrot, trzy w pra­wo, zwrot. Przy dłuż­szych prze­mo­wach za­wsze spa­ce­ro­wał, czy­li za­no­si­ło się na po­waż­ne wy­ja­śnie­nia.

– Ale trzy czy czte­ry mie­sią­ce temu plot­ka po­szła w świat, a ra­zem z nią kło­po­ty... – za­wa­hał się, jak­by nie wie­dział, od cze­go te­raz za­cząć. Wresz­cie sta­nął i wy­cią­gnął przed sie­bie otwar­tą dłoń.

– Wie­cie, że jest pię­ciu Sy­nów Woj­ny. Ama­ne­we Czer­wo­ny, Ka­ileo Hynu La­wyo, Kyh Danu Kre­do, Za­wyr Heru Lom z Klah­hy­rów i So­wy­nenn Dyr­nih. – Po każ­dym na­zwi­sku za­gi­nał je­den pa­lec. – Ra­zem ta piąt­ka two­rzy wo­jen­ną pięść Yawe­ny­ra. Ale z dwo­ma Sy­na­mi jest te­raz kło­pot. Ama­ne­we to Glyn­doi, jego ple­mię przy­łą­czy­ło się do Se-koh­land­czy­ków po­nad czter­dzie­ści lat temu. So­wy­nenn to pół­krwi Ko­wenh, do­wo­dzą­cy tym, co zo­sta­ło z ple­mion miesz­ka­ją­cych wcze­śniej na na­szej gra­ni­cy. Po pierw­sze, nie są Se-koh­land­czy­ka­mi, lecz teo­re­tycz­nie mają pra­wo ubie­gać się o ty­tuł Ojca Woj­ny. Po dru­gie, obaj za­wdzię­cza­ją po­zy­cję Yawe­ny­ro­wi, a nie­ko­niecz­nie nowy Oj­ciec Woj­ny na­dal bę­dzie chciał uznać ich za Sy­nów. Po trze­cie, ser­decz­nie się nie­na­wi­dzą z po­zo­sta­ły­mi do­wód­ca­mi.

Prze­rwał i znów za­czął spa­ce­ro­wać. Ka­ile­an uśmiech­nę­ła się pod no­sem – co jak co, ale mów­cą La­skol­nyk był kiep­skim. Je­śli cze­goś nie lu­bił bar­dziej od dłu­giej ga­da­ni­ny, to chy­ba tyl­ko sy­tu­acji, gdy sam mu­siał prze­ma­wiać.

– Wszy­scy wie­cie, jak to u nich wy­glą­da – Oj­ciec Woj­ny i pię­ciu Sy­nów Woj­ny – po­dział ja­sny i pro­sty. On trzy­ma wszyst­ko w gar­ści, oni rzą­dzą na pod­le­głych te­re­nach, a w cza­sie wo­jen do­wo­dzą wiel­ki­mi za­go­na­mi. Sy­no­wie Woj­ny to ty­tuł ho­no­ro­wy, a gdy Oj­ciec Woj­ny umie­ra, to wła­śnie spo­śród nich wy­bie­ra się na­stęp­cę. A cza­sem wy­bie­ra ten, kto ostat­ni ustoi na no­gach, trzy­ma­jąc okrwa­wio­ny nóż w ręce. Ro­zu­mie­cie?