Выбрать главу

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza.

– Będą się rżnąć? – Da­ghe­na rzu­ci­ła py­ta­nie lek­ko, jak­by cho­dzi­ło o za­ba­wę nie­sfor­nych dzie­ci.

La­skol­nyk za­trzy­mał się w pół kro­ku.

– Tego się spo­dzie­wa­my... Spo­dzie­wa­my się wal­ki mię­dzy Sy­na­mi Woj­ny, gdy tyl­ko nad Zło­tym Na­mio­tem po­ja­wi się zła­ma­na strza­ła. A po­tem, gdy wszyst­ko ucich­nie, a zwy­cięz­ca wy­trze nóż o sza­ty po­ko­na­nych, spo­dzie­wa­my się, że spró­bu­je ru­szyć na za­chód. Bo nic tak nie ce­men­tu­je wła­dzy wśród ko­czow­ni­ków, jak do­bra, przy­no­szą­ca dużo łu­pów woj­na – za­milkł i na­wet w ciem­no­ści wi­dać było, jak za­ci­snął szczę­ki.

Wszy­scy cze­ka­li. Wresz­cie Ko­ci­mięt­ka chrząk­nął.

– A co na to Oj­ciec Po­ko­ju? I Sy­no­wie Po­ko­ju? Czy oni nie po­win­ni mieć cze­goś do po­wie­dze­nia w tej spra­wie?

– Oj­ciec Po­ko­ju nie opu­ścił Zło­te­go Na­mio­tu od trzy­dzie­stu lat. Sy­no­wie Po­ko­ju rów­nież. Od­su­wa­jąc ich od wła­dzy, Yawe­nyr wy­ko­rzy­stu­je fakt, że ni­g­dy nie za­warł for­mal­ne­go po­ko­ju z Im­pe­rium. Nie wie­my na­wet, czy jesz­cze żyją. Gdy ko­czow­ni­cy ru­szą, Me­ekhan musi so­bie po­ra­dzić sam.

– Ale to nie my bę­dzie­my ich za­trzy­my­wać, praw­da kha-dar? Tro­chę nas mało.

Do­wód­ca uśmiech­nął się pod wą­sem.

– Je­śli bę­dzie trze­ba, to cóż, służ­ba. A poza tym, po co ścią­ga­my tu gwar­dyj­skie puł­ki? Po­ka­zu­je­my kły i mamy na­dzie­ję, że to wy­star­czy. Ale tu, na Wscho­dzie, gra roz­po­czę­ła się już ja­kiś czas temu. Sy­no­wie Woj­ny prze­miesz­cza­ją wier­ne so­bie od­dzia­ły tak, żeby jak naj­szyb­ciej mo­gły sko­czyć prze­ciw­ni­kom do gar­dła. Skrzy­dła Bły­ska­wic, Źre­bia­rze i po­mniej­si sza­ma­ni fru­wa­ją tam i z po­wro­tem po ca­łych Ste­pach. A naj­za­baw­niej­sze, że wszy­scy wszyst­kich za­pew­nia­ją o swo­ich do­brych za­mia­rach. – Uśmiech­nął się sze­rzej. – Naj­bli­żej gra­ni­cy ma woj­ska So­wy­nenn Dyr­nih, on też jest naj­słab­szy z Sy­nów Woj­ny, do­wo­dzi luź­ną zbie­ra­ni­ną na wpół zhoł­do­wa­nych przez Yawe­ny­ra szcze­pów i ple­mion. Są­dzi­my, że ma ja­kieś trzy ty­sią­ce wier­nych so­bie Bły­ska­wic, dzie­sięć-dwa­na­ście ty­się­cy lek­kiej jaz­dy, kil­ku Źre­bia­rzy i garść ple­mien­nych sza­ma­nów. On wła­ści­wie może być pe­wien, że na­stęp­ca Yawe­ny­ra, kto­kol­wiek by to był, prze­cią­gnie jego tru­chło przez całe Ste­py, bo resz­ta bra­ci na­praw­dę go nie lubi. Zbroi się więc na po­tę­gę, śle na wszyst­kie stro­ny po­słań­ców, szu­ka so­jusz­ni­ków. Nie może li­czyć na ty­tuł Ojca Woj­ny, więc naj­chęt­niej ode­rwał­by od se-koh­landz­kich ziem te­ren na sto mil na wschód od Amer­thy i ogło­sił się wiel­kim wo­dzem. Ale, jak mó­wi­łem, gra się już to­czy, a on nie jest je­dy­nym gra­czem.

Znów prze­rwał, jak­by za­pę­dził się w miej­sce, z któ­re­go nie wie­dział, jak ru­szyć. Sap­nął i za­ma­chał rę­ka­mi z iry­ta­cją.

– Jaka gra, kha-dar? – Da­ghe­na uzna­ła za ko­niecz­ne przyjść mu z po­mo­cą.

– Któ­ryś z bra­ci umie­ścił mu za ple­ca­mi nóż. Nie wie­my któ­ry, ale są­dzi­my, że gdy tyl­ko za­cznie się za­ba­wa, So­wy­nenn pierw­szy wy­zio­nie du­cha. A my chce­my ten nóż wy­trą­cić z ręki, któ­ra go trzy­ma.

Za­pa­no­wa­ła chwi­la ci­szy. Naj­wy­raź­niej La­skol­nyk uznał, że po­wie­dział wszyst­ko. I naj­wy­raź­niej był rów­nie kiep­skim mów­cą, jak do­brym ka­wa­le­rzy­stą.

– Wy­bacz, kha-dar. – Ko­ci­mięt­ka chrząk­nął po­now­nie, prze­stą­pił z nogi na nogę. – Ale nie wszyst­ko zro­zu­mia­łem. Więc po ko­lei, cze­go szu­ka­my?

Do­wód­ca ob­rzu­cił go po­nu­rym spoj­rze­niem.

– Chcesz się za­mie­nić, Sar­den?

– Wła­ści­wie nie, kha-dar. Ale nie je­stem dziś zbyt by­stry, więc chcę się upew­nić, czy wszyst­ko do­brze zro­zu­mia­łem. Szy­ku­je się woj­na do­mo­wa mię­dzy ko­czow­ni­ka­mi?

– Tak.

– Lada mo­ment?

– Tak.

– To, co się dziś wy­da­rzy­ło, ma z tym zwią­zek?

Tra­fił im się ko­lej­ny do­bry mów­ca.

– Tak.

Cza­ar­dan za­szem­rał i umilkł. To, co się wy­da­rzy­ło... całe to wy­pę­dze­nie ze sta­ni­cy było ja­kimś... przed­sta­wie­niem?

– O co w tym cho­dzi?

– Są­dzi­my, że w Lan­wa­ren ukry­wa się sil­ny od­dział Bły­ska­wic, naj­pew­niej na­le­żą­cy do Za­wy­ra Heru Loma, osła­nia­ją­cy dwóch, a naj­pew­niej trzech Źre­bia­rzy, któ­ry ma za za­da­nie ude­rzyć na So­wy­nen­na w chwi­li, gdy Sy­no­wie już ofi­cjal­nie ru­szą na sie­bie. So­wy­nenn prze­su­nął swo­je od­dzia­ły na wschód swo­ich ziem, li­cząc na to, że Im­pe­rium osło­ni mu ple­cy, ale Bły­ska­wi­ce Za­wy­ra prze­mknę­ły się ja­koś i sie­dzą wła­śnie tu­taj. Gdy ru­szą, będą mie­li przed sobą pu­stą dro­gę i z ła­two­ścią go do­pad­ną.

– Jak sil­ny jest ten od­dział?

– Pięć, może sześć a’ke­erów.

– Skąd o tym wia­do­mo?

Ka­ile­an nie za­uwa­ży­ła, kto za­py­tał, ale wszyst­kie gło­wy po­tak­nę­ły nie­mal jed­no­cze­śnie. La­skol­nyk wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Co do li­czeb­no­ści, to nie wie­my na pew­no. Woj­sko­wi cza­ro­dzie­je coś wy­czu­wa­ją, za­wi­ro­wa­nia, ostroż­ne po­ru­sze­nia w po­bli­skich Źró­dłach. Ta­kie tam ga­da­nie ma­gów. Ale przez ostat­nie czte­ry mie­sią­ce w po­bli­żu Lan­wa­ren za­gi­nę­ły czte­ry pa­tro­le wy­sła­ne ze sta­ni­cy. Dwa skła­da­ły się z gwar­dii, dwa z nie­re­gu­lar­nych. Ostat­ni li­czył czter­dzie­ści koni, cza­ar­dan Ka­le­ha-kon-Ber­ty­sa, a on miał u sie­bie maga. Nie ma w oko­li­cy tak sil­nej ban­dy, żeby ogar­nąć i wy­ciąć w pień taki od­dział, nie mó­wiąc o tych wcze­śniej­szych. – Znów za­czął spa­ce­ro­wać. – Łącz­nie stra­ci­li­śmy po­nad sto koni. Ktoś by uciekł, ktoś się wy­mknął, chy­ba że ści­ga­ją­cych było na­praw­dę dużo i mie­li po­moc cza­row­ni­ków. Dla­te­go spo­dzie­wa­my się pię­ciu, sze­ściu a’ke­erów, ale nie wię­cej, bo oko­li­ca nie wy­ży­wi więk­szej licz­by koni, a nie było na­pa­dów na kup­ców czy po­bli­skie wsie. I spo­dzie­wa­my się Bły­ska­wic, bo do ta­kiej mi­sji ja sam wy­brał­bym naj­lep­szych z naj­lep­szych. Sami Jeźdź­cy Bu­rzy nie zna­czą aż tak wie­le, ale Źre­bia­rze...

Nie mu­siał koń­czyć. Sza­ma­ni ko­czow­ni­ków byli wred­ni i po­tęż­ni.

– Sześć a’ke­erów. – Ko­ci­mięt­ka ski­nął gło­wą, jak­by coś li­czył. – Sie­dem­set-osiem­set koni. Trzech Źre­bia­rzy. Hm, nie chcę na­rze­kać, kha-dar, ale na­dal nas mało. Po­łkną nas jak wilk mysz. W kwa­drans.

– Nie, je­śli tro­chę ich prze­go­ni­my. Dla­te­go ci, któ­rzy zde­cy­du­ją się po­je­chać, mają mieć od­cią­żo­ne ko­nie – niech zo­sta­wią tu juki, pa­szę, żyw­ność, za­pa­so­we koce i ubra­nia. Wziąć tyl­ko tro­chę wody i kil­ka gar­ści owsa.