Выбрать главу

I będą ich brać żyw­cem.

Bo mimo że ostrze­li­wa­li się ostro i sku­tecz­nie, a ro­do­we du­chy Ver­dan­no jej świad­kiem, że ich strza­ły wy­eli­mi­no­wa­ły już kil­ka­dzie­siąt koni, Se-koh­land­czy­cy nie od­pła­ca­li im tym sa­mym. A prze­cież mie­li łuki i z pew­no­ścią po­tra­fi­li ich uży­wać. Lecz nie strze­la­li, a gdy po­przed­nim ra­zem rzu­ci­ła okiem w tył, zo­ba­czy­ła, że kil­ku jeźdź­ców trzy­ma w rę­kach ar­ka­ny lub dłu­gie, za­koń­czo­ne pę­tla­mi lan­ce. Tak jak twier­dził kha-dar, chcie­li ich mieć ca­łych.

Ta świa­do­mość była jak lo­do­wy ro­bak peł­za­ją­cy wzdłuż krę­go­słu­pa. Cho­dzi­ło o La­skol­ny­ka, o Sza­re­go Wil­ka, czło­wie­ka, któ­ry za­trzy­mał se-koh­landz­kie kon­ne ar­mie u wrót Me­ekha­nu, roz­bił je i po­gnał z po­wro­tem na wschód. To on sta­no­wił ich cel. Był bez­cen­ny, ale tyl­ko żywy. Na­to­miast je­śli ktoś inny wpad­nie im jesz­cze w ręce...

Wszyst­kie te my­śli prze­mknę­ły jej przez gło­wę w tem­pie wy­pusz­czo­nej z łuku strza­ły. Spoj­rza­ła na Da­ghe­nę, ta chy­ba mu­sia­ła my­śleć o tym sa­mym, bo za­ci­snę­ła lewą dłoń w pięść i do­tknę­ła ust, a po­tem pier­si, uśmie­cha­jąc się wy­zy­wa­ją­co. Ten pro­sty gest spra­wił, że Ka­ile­an coś ści­snę­ło za gar­dło. Do ostat­nie­go tchu, do ostat­nie­go ude­rze­nia ser­ca. Spoj­rza­ła Dag w oczy i ski­nę­ła gło­wą.

Tyl­ko po­wiedz kie­dy, sio­stro.

Kie­dy za­wró­ci­my ko­nie i ru­nie­my w tył, żeby wbić się w pę­dzą­cą za nami ścia­nę że­la­za i dać po­zo­sta­łym kil­ka chwil wię­cej.

Bo nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że tę go­ni­twę miał prze­żyć tyl­ko La­skol­nyk. Resz­ta cza­ar­da­nu sta­nie się co naj­wy­żej roz­ryw­ką dla znu­dzo­nych wo­jow­ni­ków. Wy­szcze­rzy­ła się dzi­ko. Da im wię­cej roz­ryw­ki, niż­by pra­gnę­li.

Gdy­by był za mną Ber­deth, mo­gło­by być jej tyle, że śni­ła­by się póź­niej nie­jed­ne­mu po no­cach, po­my­śla­ła. Ale może to i le­piej, że znikł. Mimo wszyst­ko by­ło­by to tro­chę sa­mo­lub­ne, za­bie­rać go na ostat­nią prze­jażdż­kę, wie­dząc, że bę­dzie krót­ka i bo­le­sna.

Gwiz­dek z przo­du ode­rwał ją od po­nu­rych my­śli.

Uwa­ga.

Cwał!

Zdu­mie­wa­ją­ce, ale ko­nie jak­by na nie­wi­dzial­ny sy­gnał same wy­cią­gnę­ły się w sza­leń­czym bie­gu. Ru­szy­li pod gór­kę, szczyt zbli­żał się w obłęd­nym tem­pie, prze­sko­czy­li go i...

Pra­wo! Pra­wo! Pra­wo!

Skrę­ci­li tuż za wznie­sie­niem, na kil­ka­na­ście se­kund za­sło­nię­ci przed wzro­kiem ści­ga­ją­cych. Ka­ile­an spoj­rza­ła w stro­nę, gdzie ich pę­dzo­no, na­stęp­na do­lin­ka, na­stęp­ne wzgó­rze. Za­czy­na­ła mieć wra­że­nie, że Se-koh­land­czy­cy gna­ją ich w kół­ko.

Lecz te­raz oni cwa­ło­wa­li na łeb, na szy­ję w po­przek zbo­cza. I re­ago­wa­li na ko­lej­ne roz­ka­zy. Klin. Wą­sko. Sza­ble.

Ja­dą­cy w luź­nym szy­ku cza­ar­dan zwarł for­ma­cję, sku­pił się w po­dob­ny do gro­tu włócz­ni kształt. Och, prze­mknę­ło jej przez gło­wę, ależ byli w tym do­brzy, La­skol­nyk nie na­le­gał, żeby mieć u sie­bie naj­lep­szych szer­mie­rzy czy łucz­ni­ków, ale je­śli cho­dzi­ło o ma­new­ry, ka­zał im je ćwi­czyć aż do znu­dze­nia. A oni ćwi­czy­li, bo byli w cza­ar­da­nie Sza­re­go Wil­ka. I te­raz w ni­czym nie ustę­po­wa­li ce­sar­skiej gwar­dii czy sa­mym Bły­ska­wi­com. Za­nim prze­by­li sto jar­dów, w peł­nym cwa­le zmie­ni­li się z ja­dą­cej luź­no gru­py w twar­dy i zwar­ty klin z dwo­ma jeźdź­ca­mi z przo­du i sze­ścio­ma u pod­sta­wy.

Su­nę­li te­raz strze­mię w strze­mię, tak że od pierw­sze­go od ostat­nie­go wierz­chow­ca moż­na było przejść po koń­skich grzbie­tach, a ża­den nie prze­su­nął­by się na­wet o cal. Na cze­le w pierw­szej dzie­siąt­ce zna­leź­li się La­skol­nyk, Ko­ci­mięt­ka, Fay­len, Niiar i kil­ku in­nych rę­baj­łów, do­sia­da­ją­cych wiel­kich i ma­syw­nych koni. Resz­ta sku­pi­ła się za nimi. Łuki po­wę­dro­wa­ły do łubi, w dło­niach zna­la­zły się sza­ble, mie­cze i to­po­ry. To­ryn wy­szcze­rzył zęby, nie­za­do­wo­lo­ny z tak cia­sne­go szy­ku, ale krót­kim szarp­nię­ciem wo­dzy przy­wo­ła­ła go do po­rząd­ku. Nie bę­dzie cza­su na za­ba­wę.

Pra­we skrzy­dło se-koh­landz­kie­go pół­księ­ży­ca wy­pa­dło zza wzgó­rza w dość luź­nej for­ma­cji. Za­pew­ne ko­czow­ni­cy spo­dzie­wa­li się ko­lej­ny raz uj­rzeć ofia­ry ga­lo­pu­ją­ce w dół, by po chwi­li mo­zol­nie, z co­raz więk­szym tru­dem po­ko­ny­wać ko­lej­ne wznie­sie­nie.

Cwa­łu­ją­cy w po­przek zbo­cza cza­ar­dan ude­rzył pro­sto­pa­dle w Bły­ska­wi­ce jak sta­lo­wy młot w kil­ka luź­no uło­żo­nych ce­gieł. Te ko­nie, któ­re zna­la­zły się na wprost ucie­ka­ją­cych, zo­sta­ły po pro­stu stra­to­wa­ne ra­zem z jeźdź­ca­mi – w chwi­li star­cia od­dział La­skol­ny­ka miał siłę, pęd i masę dwu­dzie­stu czte­rech koni ja­dą­cych bok w bok. Tyl­ko ka­mien­ny mur mógł­by go za­trzy­mać. Resz­ta była krót­kim, trwa­ją­cym do­słow­nie mgnie­nie oka wi­rem, gdy klin prze­bi­jał się na ze­wnątrz. Ża­den z Jeźdź­ców Bu­rzy nie miał w ręku sza­bli czy to­po­ra. Ci, któ­rzy je­cha­li na skrzy­dle, mie­li dłu­gie lan­ce za­koń­czo­ne pę­tla­mi i ar­ka­ny, zu­peł­nie nie­przy­dat­ne w star­ciu twa­rzą w twarz. Ka­ile­an śmi­gnę­ła sza­blą w bok, roz­wa­la­jąc ra­mię Se-koh­land­czy­ka, któ­ry pra­wie wje­chał w To­ry­na, chla­snę­ła łeb ja­kie­goś ko­nia i już byli na ze­wnątrz. A gwiz­dek po­na­glał.

Luź­no! Szyb­ciej! Szyb­ciej! Szyb­ciej!

Więc po­chy­li­li się w sio­dłach i po­pę­dzi­li w dzi­kim, sza­lo­nym cwa­le.

Już ostat­nim, zro­zu­mia­ła, wi­dząc, jak je­den z koni się po­ty­ka, ła­pie rów­no­wa­gę i po­ty­ka znów. Sierść zwie­rzę­cia błysz­cza­ła, jak­by ktoś wy­sma­ro­wał je oli­wą. Jego jeź­dziec, Jan­ne Ne­wa­ryw, był mil­czą­cym, ła­god­nym ol­brzy­mem o fleg­ma­tycz­nym uspo­so­bie­niu, któ­ry to­po­rem po­tra­fił ma­chać jak trzcin­ką, i wi­dzia­ła już, jak roz­wa­la nim heł­my i gru­cho­cze tar­cze. Miał jed­nak po­stu­rę za­wo­do­we­go za­pa­śni­ka, więc jego koń niósł na grzbie­cie dwa razy tyle co To­ryn. Na­wet od tak dziel­ne­go wierz­chow­ca nie dało się wy­ma­gać wię­cej.

Zde­rzy­li się wzro­kiem i przez chwi­lę po­czu­ła uścisk ko­ści­stych pal­ców na ser­cu. W spoj­rze­niu męż­czy­zny nie było nic poza ak­cep­ta­cją. Sam wy­brał so­bie los, bo po­je­chał za Gen­nem La­skol­ny­kiem, i ni­cze­go nie ża­ło­wał. Po­słał jej smut­ny uśmiech, ski­nął gło­wą gdzieś przed sie­bie i przy­ło­żył lewą pięść do ust i pier­si.

Do ostat­nie­go tchu i ude­rze­nia ser­ca.