Tłumek zaszemrał. Wiadomo było, że zielarka czasami wieszczyła. Kilka kobiet uczyniło znaki odpędzające zło. Kailean po raz trzeci wyciągnęła ku niej wodze.
– Przyprowadziłam go do domu. – To dziwne, ale głos jej nie drżał. – Przyjmiesz jego duszę, czy mam ją pognać w step?
Pomarszczona dłoń ujęła rzemień. I nagle z wdowy wyparowała cała surowość i gniew. Zachwiała się i gdyby nie wodze, upadłaby na ziemię.
– Witaj w domu – szepnęła ledwo słyszalnym głosem. – Witaj w domu, syneczku.
Odwróciła zlaną łzami twarz do dziewczyny.
– Dlaczego?! – Jej głos łamał się i drżał. – Dlaczego, Kailean? Dlaczego właśnie on? Dlaczego nie kto inny? Dlaczego nie ja?
Wykrzyknęła to ostatnie pytanie prosto w niebo. Kailean ją objęła.
– Nie wiem, matko Weiro. Jestem tylko głupią dziewczyną. Niewiele wiem. Taki los.
Powoli starsza kobieta zaczęła się uspokajać.
– Los, powiadasz. Niech będzie, że los.
Niezręcznie wyswobodziła się z objęć.
– Dziękuję, że go przyprowadziłaś do domu, Kailean. Jego dusza jest wdzięczna – dodała tradycyjną formułkę.
Słysząc tętent kopyt, dziewczyna się odwróciła.
– Kailean! – Lea wyglądała, jakby właśnie kończyła dziesięciomilowy wyścig. – Wszyscy do Vendora. Błyskawice pod miastem!
* * *
W Vendorze było rojno. Cały zajazd przypominał gniazdo os, które ktoś potrącił kijem. Na dziedzińcu dreptało około pięćdziesięciu koni, pomiędzy nimi mrowili się ludzie. Kailean oceniła, że była ich ponad setka. Wszyscy uzbrojeni. Większość wrzeszczała.
– Dwie setki, mówię ci, że dwie setki jak nic.
– Głupiś!
– Zatrzymali się pod miastem w biały dzień! Nie ośmieliliby się, gdyby było ich mniej.
– Tchórz cię obleciał, to ci się w oczach zaczęło dwoić.
– Cooo?! Coś ty powiedział?!
– Mówię wam, będzie bitka. To przecież nie może być, żeby Se-kohlandczycy wjeżdżali tu jak do siebie.
– A Laskolnyk? Co on mówi?
– A czort go tam wie. Ale jak znam Szarego Wilka, on im nie odpuści.
Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, któż to przyznaje się do takiej komitywy z jej dowódcą. Tego młodzika w brudnym kubraku widziała po raz pierwszy w życiu.
Wzruszyła ramionami.
Podeszła do trzech mężczyzn zajętych oglądaniem i czyszczeniem broni. Byli z czaardanu Wethorma.
– Już z powrotem? – zagadnęła. – Szybko wam zleciała droga.
Najstarszy, zwany Kawką, wykrzywił się gniewnie.
– Ledwośmy wyjechali za miasto, jak pojawiły się Błyskawice. Tak na oko pięć tuzinów. Minęli nas o jakieś sto kroków, a i tak widziałem, jak im się oczka świecą do wozów i łupu. Tfu! – splunął na ziemię. – Przewodnik naszej karawany posrał się w portki ze strachu i kazał zawracać. I póki tu siedzimy, póty grosz przepada, bo kupcy płacą od przewiezionego towaru, a nie od godziny.
– Kailean, prawda to, że was właśnie Błyskawice poszarpały?
Pytanie zadał najniższy z nich, z nogami krzywymi, jakby mu je wygięto w pałąk. Nie potrafiła sobie przypomnieć jego imienia.
– Kto kogo poszarpał, to jeszcze nie wiadomo – burknęła.
– Za to wiadomo, czyj czaardan przygnało nocą do zajazdu okrwawiony i na zeszkapionych koniach.
– Ech, do licha... Grell – przypomniała sobie – daleka droga była za nami.
Kawka uśmiechnął się pod wąsem.
– Ty nam tu, dziewczyno, oczu nie mydl. Gdzie was stary pognał?
– Za Awenfel – powiedziała to nieco mniej pewnie, niż chciała, spodziewając się określonej reakcji.
I nie pomyliła się. Cała trójka aż podskoczyła.
– Sto mil? – sapnął Grell. – Z niespełna trzydziestoma ludźmi? Czy Laskolnyk do reszty oszalał? Na to i pułku byłoby mało.
Wyprostowała się dumnie.
– Pułku byłoby mało, a Szary Wilk poszedł i wrócił. Gerdoonowie dziesięć dni temu przeszli granicę, spalili trzy dwory, zagarnęli tabun koni, poszarpali wojskowy podjazd i uciekli z powrotem za rzekę. Słyszeliście pewnie o tym. I tylko nasz kha-dar poszedł za nimi. Nawet jeden na pięciu nie przyniesie tu więcej swojego łba.
Kawka pokiwał głową.
– Słyszałem o tym zagonie. Ponoć liczył setkę koni.
Uśmiechnęła się.
– Mniej niż sześćdziesiąt. Ludziom zawsze dwoi się w oczach w czasie napadu.
– I co było dalej?
– Po tym, jak uciekli za granicę, rozdzielili się na trzy grupy. Pierwsza ruszyła na południe, na rozłogi, prowadząc konie. Dopadliśmy ich nocą, gdy rozbili obóz. Nie wiedzieli, że ktoś ich ściga, na dodatek popili zrabowanego wina, więc wybraliśmy ich jak dzieci, we śnie. Wtedy kha-dar odesłał czterech ludzi, żeby pognali tabun z powrotem.
– Więc dalej pojechaliście tylko w dwadzieścia pięć koni?
Kailean nie skomentowała.
– Druga grupa szła do Chareh-Dyr, obładowani byli zrabowanym dobrem jak jacyś książęta. Ech, mówię wam, ile tego wieźli. Dywany, kobierce, płótna, naczynia, kielichy, broń. A wszystko ze szlacheckich i kupieckich dworków pobrane. Aż żal było zostawiać.
Pokiwali głowami, co jak co, ale to rozumieli świetnie.
– Dorwaliście wszystkich?
– Prawie. – Kailean pozwoliła sobie na lekkie westchnienie. – Mieli zmęczone konie, obładowane nad miarę, na dodatek nieskoro im było do bitki, więc od razu poszli w rozsypkę. Pewnie każdy miał nadzieję, że to właśnie jemu uda się uciec z łupami. Wytłukliśmy ich – zerknęła na boki, wokół zaczął już gromadzić się tłumek – bez żadnych problemów. Ale jeden miał takiego siwego ogiera. Ech, mówię wam, co to był za koń. Jak poszedł w cwał, to mój Toryn ledwo mógł za nim nadążyć. A potem ten koczownik odciął juki i jakbyśmy w miejscu stanęli. Posłałam za nim strzałę, ale chybiłam. Uciekł, sukinsyn.
– Widocznie nie było mu pisane – mruknął ktoś za jej plecami.
– Zaraz. – Kawkę najwyraźniej wciągnęła opowieść. – Więc całe to dobro zostawiliście na ziemi?
– Nie było czasu, żeby brać wszystko. A poza tym zgodnie z prawem wszystko, co odzyskamy, były właściciel może odkupić za jedną czwartą wartości. Szkoda było konie obciążać.
Ludzie Wethorma tylko się uśmiechnęli.
– No więc wzięliśmy tylko to, co nie ma pana, tylko pieniądze, i ruszyliśmy dalej. Ale wtedy zaczęły się nasze kłopoty. Z Chareh-Dyr wyszła za nami pogoń, więc odbiliśmy na północ. Kha-dar dobrze wiedział, co robi, bo akurat rozpętała się burza i pościg pojechał na zachód, myśląc, że pomykamy ku granicy. A my boczkiem, boczkiem, chyłkiem, chyłkiem, i dorwaliśmy resztę gerdoońskiego a’keeru o dwie mile przed ich obozowiskiem, koło Aggar-Dum. Przelecieliśmy im po łbach, rozpędziliśmy pasące się tabuny i dopiero wtedy zawróciliśmy na zachód.