Przerwała, nie wiedząc, co można by jeszcze dodać. Przez chwilę panowała cisza.
– No to w końcu kto was poszczerbił? – nie wytrzymał Grell.
Uśmiechnęła się krzywo.
– No jak to kto? Błyskawice.
– Ha! Mówiłem!
– Nie mądrz się, Grell. – Ostatni z ludzi Wethorma trącił go w ramię. – Wiadomo, że Szary Wilk nie dałby się poszarpać byle komu. Ilu ich było?
– Setka. Natknęliśmy się na nich nocą i chyba byli tak samo zaskoczeni jak my. Przebiliśmy się, ale ruszyli po śladach. Dwa dni siedzieli nam na karkach.
Kawka pokiwał głową.
– Jeźdźcy Burzy. Tak daleko na zachodzie. Yawenyr rzadko wysyła swoją gwardię w te strony. To może oznaczać kłopoty. Laskolnyk zawiadomił o tym kogo trzeba?
– Tak. Posłańcy ruszyli już do Werlen i Beregontu.
– To dobrze. Źle się dzieje, kiedy Błyskawice pokazują się między luźnymi klanami. Może szykują jakąś większą wyprawę?
Wzruszyła ramionami.
– Może. A może Yawenyr posłał ich, żeby przypomnieli krnąbrnym naczelnikom, że to on jest Ojcem Wojny?
– Może. – Grell się uśmiechnął. – Jednak coś dobrego wyniknęło z tego pętania się tam, gdzie was nie proszą. Dobrze być ostrzeżonym na czas. Myślisz, że to ci sami, z którymi się ścięliście?
– Przyjrzałeś się im z bliska? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Prawie tak jak tobie.
– Byli poharatani?
– Nie.
– No to nie byli to nasi. Ci, z którymi się ścięliśmy, noszą potrzaskane tarcze i podziurawione kolczugi.
– To dobrze, bo – Kawka podniósł głos – jeszcze by jacyś głupcy zaczęli szczekać na Szarego Wilka, że to jego wina i że to on sprowadził za sobą Błyskawice.
Kailean obejrzała się przez ramię. Kilka osób usiłowało wtopić się w tłum. Rozpoznała starego Vyrrę i jednego z synów rymarza, którego Laskolnyk w zeszłym miesiącu nie przyjął do czaardanu. No jasne.
– A gdzie mój kha-dar? I wasz?
Kawka parsknął.
– Jak to gdzie. Siedzą w zajeździe i radzą, z burmistrzem, Gendoryckiem i paroma innymi kupcami. I chyba połową miasta na dodatek. Istny targ, psiakrew.
Pożegnała się skinieniem głowy i ruszyła do zajazdu.
Wewnątrz było więcej ludzi, niż się spodziewała. Trzy największe ławy ustawiono pośrodku głównej sali. Obradowało przy nich kilkunastu co znaczniejszych obywateli miasta. Reszta tłoczyła się pod ścianami, nadstawiając uszu i wtrącając swoje, często obraźliwe, komentarze.
Gdy weszła, właśnie przemawiał burmistrz adk-Werhof. Z powodu zaduchu co chwilę przerywał i ocierał spoconą twarz lnianą szmatką.
– ... i dlatego mówię wam, ludzie, że nie ma powodu do niepokoju. A już szczególnie nie ma powodu do zbrojenia się i urządzania jakichś wojennych ekspedycji. To tylko...
– To som Błyskawice! – wydarł się z kąta jakiś raptus. – Pomioty Szeyrena! Trza zrobić z nimi porzondek, zanim oni zrobiom porzondek z nami!
– Taaak!
Tłum podchwycił ideę robienia porządku, jakby chodziło o wypicie paru beczek darmowego piwa.
– Na pohybel psiakrwiom!
– Złoić im skórę!
– Rozniesiem ich na kopytach!
– Jak nie wojsko, to my!
– I tak...
Kailean zaczęła przepychać się do miejsca tuż za plecami Laskolnyka, gdzie stała reszta jej czaardanu.
Kha-dar siedział obok burmistrza. Właśnie powoli wstał i popatrzył wokoło. Gdzie padł jego wzrok, krzykacze tracili animusz.
– Ty, Cadeh, skoryś widzę do bitki. – Wlepił spojrzenie w najgłośniejszego zwolennika robienia porządków. – A własna baba leje cię co dzień po pysku, aż huczy.
Paru zarechotało, uciszył ich machnięciem ręki.
– Zresztą widzę, że tu więcej jest takich jak ty. Ale jak was se-kohlandzka lanca ściągnie z siodła, szybko zmienicie zdanie. To nie jest grupka bandytów, którzy wybrali się grabić i mordować. Do cholery, to jest gwardia Yawenyra, Ojca Wojny wszystkich szczepów. Oni nie chodzą po łupy, bo i tak z każdej wyprawy dostają swoją część. Myślę, że burmistrz ma rację. To musi być poselstwo.
Usiadł. Podniósł się za to stary Kewers, właściciel największych w mieście składów handlowych.
– Poselstwo czy nie – chrząknął paskudnie – musimy zachować ostrożność. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
– Właśnie! – tym razem krzyknął ktoś z najciemniejszego kąta. – Może oni na przeszpiegi przyszli?
Po sali przeleciał bardzo nieprzyjemny szmer.
– Mówiłem już, że może to posłowie są. – Burmistrz starał się przekrzyczeć narastającą wrzawę. – I musimy przyjąć ich jak posłów. Może idą do księcia der-Awdara i źle z nami będzie, jeśliby doznali po drodze jakiegoś uszczerbku.
Ostatnia uwaga odniosła skutek. Wrzawa ucichła. Książę Fergus-der-Awdar miał potężne włości i był prawą ręką cesarza w tej prowincji. Ciężką prawą ręką. Mało kto o zdrowych zmysłach zechciałby z nim zadzierać.
– I dlatego mówię: czekać. Sprzedamy im wszystko, czego będą potrzebowali, i żeby obeszło mi się przy tym bez zdzierania skóry. – Burmistrz spojrzał wymownie na siedzącego opodal Kewersa. – Może i co dobrego z tego posłowania wyjdzie dla miasta i okolicy.
– Nie tylko dla miasta i okolicy, ale i dla chwały Pani Stepów i jej Dzieci. A także dla pożytku wszystkich prawych, bogobojnych ludzi na tej ziemi.
Tym razem zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszystkie spojrzenia skierowały się na młodego mężczyznę, który właśnie wyłonił się z kąta.
– Ktoś ty? – zapytał adk-Werhof.
Mężczyzna wykonał dworny ukłon, zamiatając podłogę obszernym płaszczem. Ukłon ten w przepełnionej ludźmi, cuchnącej potem izbie sprawiał wrażenie drwiny.
– Aredon-hea-Cyren, do usług. Qard’kell, Miecz Prawdy, Trzecie Ostrze Pani Stepów w świątyni Miłosierdzia i Sprawiedliwości w Yerth.