Naprawdę cudownie się tam przespacerować. To jak przechadzka wśród minionego czasu, w świecie ze snu.
– Czy groty Altamiry nie są położone gdzieś w pobliżu? – dopytywał się Morten.
– Owszem, bardzo blisko, o rzut kamieniem, no, może o dwa.
– Dziwne, że się tam nie ukryli. Ale Estella ani słowem nie wspomina o grotach.
– Nie ma się czemu dziwić. Odkryto je dopiero w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym, kiedy to pewien myśliwy szukał swego psa. O odkryciu opowiedział nauczycielowi, który wybrał się do grot dopiero dziesięć lat później. Towarzyszyła mu wtedy córka. Nauczyciel szukał śladów bytności ludzi w dole, na ziemi, dziewczynka natomiast, znudzona, poświeciła na sklepienie i wtedy właśnie zobaczyła malowidła, liczące sobie dwadzieścia tysięcy lat, a przedstawiające przede wszystkim bizony, lecz również jelenie i dziki. Była pierwszą osobą, która ujrzała je po dwudziestu tysiącach lat! Groty są dobrze strzeżone przed turystami. Żeby się do nich dostać, trzeba czekać dwa lata i przedstawić naprawdę istotny powód. Poza tym wpuszczają do środka zaledwie siedmiu odwiedzających naraz i to tylko do kilku grot. Do niektórych nikt nie może wejść. No i oczywiście groty Altamiry znajdują się na liście światowego dziedzictwa kultury.
– A cóż to jest to światowe dziedzictwo kultury? – zainteresowała się Unni.
– To coś, co jest tak wyjątkowe, że należy do całego świata i cały świat ma obowiązek o to dbać. Szwecja posiada sporo zabytków wpisanych na tę listę, lecz co do Norwegii nie mam pewności. Może są na niej naskalne rysunki z Alta, może miasto i kopalnia w Roros, może palowy kościół w Urnes, ale to tylko moje domysły. W każdym razie na tej liście umieszcza się naprawdę unikatowe zabytki.
– A co wyjątkowego może mieć Szwecja? – spytał z kwaśną miną Morten.
– Wiem jedynie o skalnych rysunkach w Tanum.
– Racja! – wykrzyknęła Unni. – Przecież widzieliśmy je, kiedy jechaliśmy z południa w stronę Svinesund. Rzeczywiście było tam napisane „Zabytek dziedzictwa światowego”. Wielki szyld, mnóstwo języków. Fajnie!
Antonio szczerze podziwiał wiedzę Pedra, uznał jednak, że teraz powinni wrócić do rzeczy.
– W ostatnim rozdziale również uzyskaliśmy drobną informację – przypomniał. – Don Sevastino wypowiada się na temat opończy.
Mówi, że nie wie, co z nią zrobił.
– A Estella zbyła go, mówiąc, że jest jej wszystko jedno – uzupełniła Gudrun.
– Tak, lecz to tylko potwierdza naszą teorię, że wówczas, tamtej nocy, nieśli zwłoki nieszczęsnego Jorge, owinięte w dywan. Ale, jak widzę, zostały już tylko dwa rozdziały. Zabieramy się do nich?
– Przepraszam, dziesięciu panów czeka tu na panią.
– Jestem dziś trochę zmęczona, proszę jednego odesłać do domu!
M. W.
Castillo de Ramiro, wrzesień, A, D. 1633
To była żałośnie długa i pełna niewygód podróż. Ojciec, półżywy, ledwie trzymał się na koniu i cały czas istniało niebezpieczeństwo, ze spadnie. Był naprawdę w marnej formie, Luis i ja często musieliśmy jechać po obu jego stronach, by jakoś go podpierać.
W San Sebastian jednak sytuacja się poprawiła. Zmuszeni byliśmy wynająć powóz z uzbrojonym woźnicą do przetransportowania wszystkich moich kufrów, a w jednym rogu mogliśmy uplasować ojca, by choć trochę wypoczął. Zajmowaliśmy się nim, karmiliśmy go i poiliśmy…
„Co wy mi, u diabła, dajecie? Wodę? I mleko? Nie jestem przecież jagnięciem!” – wrzeszczał od czasu do czasu.
I rzeczywiście, do jagnięcia mu było daleko. Wielkie nieba, jakże on wyglądał! Za dobrych czasów bardzo się zaokrąglił, ale teraz, po miesiącach spędzonych o głodzie i chłodzie w więzieniu, na całym ciele zwisały mu luźne fałdy skóry. Na twarzy królował sinoczerwony pijacki nos i aż trudno było dopatrzyć się innych rysów.
Od czasu do czasu, gdy skarżył się już bardzo głośno, dostawał kilka łyków wina albo czegoś mocniejszego. Ożywiał się wtedy i wygłaszał długie mowy. Lecz kiedy zaczynał czepiać się Luisa, wyzywając go od prostaków i włóczęgów z gór, na ogół odpowiadałam mu ja.
„Jeszcze jedno słowo na temat twojego wybawiciela, a mego ukochanego, i wysadzimy cię tu, na tym pustkowiu. W ciągu najbliższych pięciu lat zapewne nikt tędy nie będzie przejeżdżał”.
Ojciec milki wtedy i tylko burczał coś pod nosem, powóz zaś bez ustanku podskakiwał na drogach, których tak naprawdę prawie nie było.
Przyjazd do Castillo de Ramiro okazał się zupełnie inny, niż oczekiwaliśmy. Byliśmy zakurzeni, zmęczeni, a ostatnią niewielką rację dzienną pożywienia zjedliśmy już poprzedniego dnia.
Wyobrażaliśmy sobie bowiem wspaniały odświętny posiłek, skoro pan zamku wracał do domu.
Tymczasem powitanie wyglądało zupełnie inaczej.
Nowa żona ojca, która wniosła w posagu wspaniały tytuł, mnóstwo dóbr i złota, okazała się władczą damą obfitych kształtów, ani młodą, ani starą.
Natychmiast kazała nam iść do kościoła, by podziękować Bogu za ocalenie don Sevastina.
„Ale to przecież nie Bóg go ocalił! – zaprotestowałam. – W ogóle niewiele uczynił dla ojca przez długi czas. To my…”
„Zesłał was Pan” – padła odpowiedź ostra niczym cięcie miecza.
„Ale ojciec potrzebuje teraz pożywienia i wypoczynku, to znacznie ważniejsze!”
Popatrzyła na mnie oczami brązowymi i zimnymi jak metal.
„Tu, na zamku, ja decyduję o tym, co jest najważniejsze”.
I stało się tak, jak sobie tego zażyczyła, pomimo nieśmiałych błagań ojca o choćby mały kieliszek.
Siedzieliśmy więc w kaplicy, jednym uchem wysłuchując ciągnących się w nieskończoność modłów po łacinie, zagłuszanych niemal przez nieustanne burczenie naszych brzuchów.
Gdy ksiądz wreszcie skończył, ojciec poprosił, by udzielił ślubu Luisowi i mnie, bo już wcześniej obiecał memu ukochanemu szlachecki tytuł, a teraz jeszcze gorąco zapewniał, że podczas podróży zachowywaliśmy się niezwykle przyzwoicie (szkoda, że nie wiedział, co się działo, kiedy on i woźnica zasnęli).
Żona ojca jednak kategorycznie zaprotestowała.
„Ten zamek będzie miał tylko jedną panią. Dopóki twoja córka nie znajdzie sobie odpowiedniego miejsca do zamieszkania, nie będzie też i ślubu”.
„Ale, do dia…”
„Ośmielasz się przeklinać w obecności sługi Bożego?”
Ojciec ustąpił, a chwilę później ze zmęczenia i głodu zemdlał.
Castillo de Ramiro, styczeń, A. D. 1635
Upłynęło półtora roku, odkąd pisałam ostatnio. Nie miałam sił.
Nic nie ułożyło się tak, jak to sobie wyobrażałam. Nic! Co ja uczyniłam, żeby sobie zasłużyć na taki los?
Ojciec nie wstawał z łóżka. Lekarz twierdził, że potrzeba mu jedynie wypoczynku i troskliwej opieki, a na pewno dojdzie do siebie, gdyż nic poważniejszego mu nie grozi. Tak też się rzeczywiście stało, lecz gdy wreszcie stanął na nogi, jego dawna siła i witalność gdzieś przepadły, a zarządzanie dworem oddał w pełni w ręce żony.
Ona chętnie z tego skorzystała.