Выбрать главу

– Owszem, a wy wszyscy również powinniście go mieć – podkreśliła dziewczyna.

– To rzeczywiście doskonały pomysł, zaraz sobie taki zrobię!

– Ja już mam – powiedziała Vesla.

– Ja również – podchwycił Jordi. – Nauczyliśmy się tego od Unni.

Wszyscy pozostali zdecydowali się iść za ich przykładem.

Wyeliminowanie mnicha byłoby niczym ważna odznaka.

– Tylko pamiętajcie, że trzeba wypowiedzieć słowa „Amor ilimitado solamente” – pouczała Unni. – Bo inaczej „nie będzie się liczyło”. Tak jak z tym facetem, który twierdził, że jeśli ktoś zostanie przejechany na przejściu dla pieszych, to się nie liczy.

Rozdzwonił się telefon. To rodzice Unni, którzy umówili się z nimi na spotkanie, i pytali teraz, czy goście naprawdę przyjdą za dwie godziny.

– Powiedzmy za godzinę i pięćdziesiąt siedem minut – odparła Unni. Odłożyła słuchawkę i popatrzyła na przyjaciół. – Całkiem o tym zapomniałam!

– Ale my pamiętaliśmy – uspokoiła ją Vesla. – Kupiliśmy kwiaty i już przygotowaliśmy wyjściowe ubrania. Bardzo się cieszymy.

Najwyższy czas, żeby jacyś krewni dowiedzieli się, czym się tak naprawdę zajmujemy. A najlepiej będzie powiadomić twoich.

Unni ucieszyła się, lecz zaraz zaczęła rozważać to w duchu. No cóż, konkurencja nie była zbyt duża. Ani Jordi, ani Antonio, ani Pedro nie mieli żadnych krewnych. Mor – ten i Gudrun mieli jedynie siebie, zaś matka Vesli absolutnie nie nadawała się do tego rodzaju zwierzeń.

Mimo to jednak Unni cieszyła się, że nareszcie wtajemniczą jej rodziców w całą tę skomplikowaną zagadkę. Koniec z ukrywaniem się i sekretami.

– Mamy dwie godziny? – spytał Antonio. – To zdążymy chyba jeszcze przeczytać jeden rozdział?

Na myśl o tym wcale nie rozpierał ich entuzjazm. Znajomość z Estellą naprawdę nie była przyjemna.

Masz w kieszeni pistolet, czy po prostu tak bardzo się cieszysz, że mnie widzisz?

M. W.

Pireneje, lipiec, A. D. 1628

Mój pobyt na dworze stryja Dominga przed dwoma miesiącami nie okazał się wcale taki długi, jak się tego najwyraźniej spodziewano. Sama się o to zatroszczyłam dzięki wrodzonym zdolnościom wywoływania skandali.

Ale zacznę od samiuteńkiego początku!

Ciotka Juana, ta nieznośna jędza, traktowała mnie od samego przyjazdu, jakbym była kupką cuchnącego łajna. Dwór okazał się pięknie położony, bardzo blisko granicy francuskiej, otoczony białymi szczytami gór i niedużą wioską mu podległą. Jak dotąd wszystko było w najlepszym porządku, ale…

Ciotka zmierzyła mnie lodowatym spojrzeniem i powiedziała słodko – kwaśnym głosem:

„A więc Sevastino i ta jego mała gąska nie są w stanie nauczyć cię dobrych obyczajów? No, tak, sama to widzę”.

Jak możesz to zobaczyć, ty wiedźmo, pomyślałam, bo w przeciwieństwie do niej byłam ubrana tak, jak nakazuje moda. Ona pewnie jednak piła do głębokiego wycięcia mojej sukni i niezasznurowanych piersi. Tak, tak, bo z tym akurat poradziłam sobie podczas podróży. Usunęłam wszystkie wstrętne drutowania, oczywiście ku przerażeniu dueni, ale przecież nie będę słuchać przyzwoitki, są jakieś granice posłuszeństwa!

Stryj Domingo natomiast na widok mojego dekoltu wzniósł wysoko krzaczaste brwi, ale nic nie powiedział.

A potem zjawił się kuzyn Sancho. Mój ty świecie, ależ on urósł od naszego ostatniego spotkania! Sprawiał jednak wrażenie wyjątkowo ostrożnego, z pewnością matka bardzo krótko go trzyma. Sancho ma już czternaście lat i… No cóż, zabójczo przystojny nie jest, ale da się na niego patrzeć. I jakże on się na mnie gapił! Ciotka Juana wbiła mu w stopę swój ostry obcas, aż krzyknął i strasznie się zaczerwienił.

„Wkrótce będzie obiad – oznajmiła ciotka głosem takim, jakby przed chwilą napiła się octu. – A w tym domu jesteśmy przyzwyczajeni do przyzwoitego ubioru przy stole”.

Sympatyczne powitanie!

Dowiedziałam się, że stryj Domingo tak naprawdę mieszka w dość niebezpiecznym miejscu. Wśród okolicznych gór krążą buntownicy, od czasu do czasu Francuzi przypuszczają nieśmiałe ataki przeciwko Hiszpanii, niekiedy zaś toczą się wałki z hugenotami, chociaż stanowią one jedynie słabe echo tych, jakie miały miejsce dawniej. Tu, wśród tych przygranicznych okolic, spory pomiędzy katolikami i protestantami są częste, a w Pirenejach kryją się grupy mniej licznych nacji, spotkać też można bandy rozbójników.

Należało więc trzymać się blisko posiadłości.

Mnie wszystko to wydawało się niezwykle ciekawe, nawet w obliczu zetknięcia się z całą tą hołotą. Przecież wystarczyłoby zabrać ze sobą straże w odpowiedniej liczbie, które prędko by sobie z rozbójnikami poradziły, a z pewnością bardzo interesujące byłoby pojeździć trochę po tych górskich okolicach i zbadać, co takiego kryją.

Nie miałam jednak okazji przyjrzeć się żadnej z tych niebezpiecznych grup. Nie pozwolono mi nawet wychodzić na dwór, ciotka Juana pilnowała mnie jak jastrząb, poddając bezustannej krytyce i poprawkom wszystko, cokolwiek zrobiłam. Usiłowała nauczyć mnie cnotliwości i bogobojności. Mam wrażenie, że więcej niż pół dnia spędzałam na modlitwie w kościele i poza nim. Próbowałam spojrzeniem uwieść księdza, lecz on nigdy nawet na mnie nie zerknął. Pewnie się bał.

Stryj Domingo zbyt wiele się nie odzywał. Wyglądało jednak na to, że ma już kompletnie dość bezustannych narzekań żony, jej podejrzliwości i niezadowolenia ze wszystkiego.

Naprawdę źle się tam czułam. Trudno nazwać to życiem, tu było gorzej niż w domu pod nadzorem Mamy, tu bowiem nie mogłam się choćby poruszyć, żeby zaraz ktoś, najczęściej ciotka Juana, nie przywoływał mnie do porządku.

Potem jednak coś się wydarzyło.

Upatrzyłam sobie kryjówkę. Miejsce, do którego mogłam się zakraść, kiedy ciotka stawała się już naprawdę nieznośna.

Znajdowało się ono w alkowie, do której odstawiano nie używane meble i inne rupiecie. Na górze, pod samym dachem, był nieduży otwarty stryszek. Mogłam się tam dostać, wspinając się na starą kanapę i wciągając na rękach na górę. Uprzątnęłam tę górkę ze wszystkich śmieci i przygotowałam całkiem przyjemne i przytulne gniazdko. Nikomu nie wpadłoby do głowy, że można mnie tam szukać, bo na samej krawędzi otworu wejściowego postawiłam starą klatkę dla ptaków i z dołu wyglądało tak, jakby na stryszku nic już nie mogło się zmieścić.

Pewnego popołudnia w czasie, gdy ciotka Juana odbywała sjestę, siedziałam na swojej górce i usiłowałam zaplanować ucieczkę. Był to najzupełniej beznadziejny pomysł, bramy bowiem bacznie strzeżono, zarówno w obawie przed intruzami, jak i uciekinierami.

I właśnie wtedy do alkowy pod stryszkiem zakradła się para ludzi, którzy porozumiewali się szeptem. Oczywiście cała zdrętwiałam, ledwie śmiałam oddychać. Nie widziałam, kto to, lecz że to mężczyzna i kobieta, poznałam po basowym mruczeniu i na pół histerycznym chichocie. Bardzo, ale to bardzo ostrożnie wychyliłam się odrobinę zza klatki, dostrzegłam strzępek czarnej spódnicy i fragment pasiastego fartucha. Musiała to więc być któraś ze służących.

Zrobiłam najwidoczniej jakiś nieostrożny ruch, bo mężczyzna nagle powiedział:

„Cicho, chyba ktoś idzie!”

Oboje podeszli pod drzwi, żeby przekonać się, czy wszystko jest w porządku, uchylili je delikatnie i wyjrzeli.

Gdy znaleźli się prawie całkiem za drzwiami, prędko szarpnęłam za skórzane okrycie i naciągnęłam je na siebie, zostawiając tylko wąziutką szczelinę, przez którą mogłam patrzeć. Moje długie czarne włosy opadły mi przy tym na twarz, widziałam więc wszystko jak przez firankę, a kiedy mężczyzna lustrował pokój, na wszelki wypadek zamknęłam oczy, żeby nie rozbłysły wśród tej ciemności.