Выбрать главу

– Ach, Cath – powiedziała Marie – wyglądasz odjazdowo.

– Nie, wcale nie. Po prostu chcesz, żeby tak było.

– Ten facet musi być kimś, że wybrał taką dziewczynę jak ty.

W tym momencie któraś wrzasnęła z dołu:

– Hej, jaki on ma samochód?

Wiedząc, że jej odpowiedź z pewnością wywoła zamieszanie, Catherine skrzywiła się w myślach, po czym odkrzyknęła:

– Srebrną corvette. Marie miała taką minę, jakby połknęła żabę.

– Co?!

– Dobrze słyszałaś.

– A ty mu się opierasz! Nic dziwnego, że wyglądasz na zasmuconą.

Wcale nie wyglądam na zasmuconą! – pomyślała Catherine.

Na dole rozległ się niesamowity hałas. Dziewczęta piszczały, wyły, gwizdały, aż nagle wszystko ucichło.

– No, dzisiaj wieczorem będzie o czym mówić – zachichotała Marie. – Chodź, Kleopatro, twoja łódź przypłynęła.

Stojąc na szczycie schodów, Catherine powtarzała sobie, że nie jest to łódź Kleopatry ani też bal Kopciuszka. Tak więc masz pomalowane na cynamonowy kolor paznokcie, wspaniałą fryzurę, jesteś upudrowana i uperfumowana, choć wcale tego nie chciałaś. Zamknij więc swoje błyszczące usta, Catherine Anderson, i zachowuj się normalnie. Nie zrób z siebie większej idiotki niż jesteś, kiedy on tu wejdzie i cię zobaczy!

Nagle rozległ się dzwonek do drzwi.

Stojąc u szczytu schodów, Catherine poczuła dreszcze i w duchu przeklęła wszystkie dziewczyny w tym domu za to, do czego ją zmusiły. W dole usłyszała jego głos i zamknęła oczy, próbując się opanować.

– Czy zastałem Catherine Anderson? Nagle Catherine pożałowała, że nie jest ślimakiem i nie może się schować do skorupy. Usłyszała głos Vicky – całkowicie niewinny, całkowicie udawany.

– Chwileczkę, zaraz zobaczę. Zobaczę, pomyślała Catherine, przewracając oczami. Och, Boże!

– Catherine? – zawołała Vicky z dołu. Stojąca za nią Marie szepnęła:

– Srebrna corvetta, co? Idź – i popchnęła ją.

Catherine wydawało się, że to schody wychodzą na spotkanie jej wysokim obcasom, a ich stukot rozbrzmiewał w jej uszach niczym strzały z pistoletu. W przypływie paniki pomyślała, że powinna zmyć z siebie zapach perfum i zetrzeć tę błyszczącą szminkę. Do diabła, do diabła, do diabła! Co ja robię?

Wiejski głupek nie dałby się nabrać na pozorny bezruch panujący na dole. Sceniczne pozy, niewinne miny strategicznie rozmieszczonych dziewczyn, tak żeby każda widziała, co się dzieje w holu ze swego dobrze wybranego miejsca w salonie.

Clay Forrester stał przy kolumnadzie, jakby oprawiony w ramki i wystawiony na sprzedaż. Nie byłoby tak źle, gdyby się tak nie wystroił, ale zrobił to. Był ubrany w szary garnitur o europejskim kroju, w którym wyglądał jak facet z reklamy kanadyjskiej whisky. Catherine wbiła wzrok w węzeł jego krawata koloru wina, tak doskonale zawiązany, że wyglądał niczym pierwsza pętla kata nowicjusza. Jej wzrok przesunął się na bladoniebieski kołnierzyk koszuli, kontrastującej z opalenizną jego twarzy.

– Cześć – powiedział tak swobodnie, jak to możliwe, choć czuł się zakłopotany.

– Cześć – odpowiedziała na pozdrowienie, starając się, żeby to słowo zabrzmiało jak najchłodniej. Jednak pałająca twarz zdradziła ją.

Jej oczy są inne, pomyślał, i jej włosy, i miała na sobie skromną sukienkę, wartą reklamy biura podróży w „The New Yorkerze”. Zauważył, że się zarumieniła. Zarumieniła.

Catherine zobaczyła, że jabłko Adama Claya porusza się, jakby chciał przełknąć ość, która utknęła mu w przełyku. Odważnie spojrzała mu w oczy, mając pełną świadomość, że jej własna twarz jest purpurowa, milcząco ostrzegając go, by w żadnej mierze nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony lub że to aprobuje. Proszę! Jednak jedno spojrzenie powiedziało jej, że jest za późno. Jego także oblał rumieniec, sięgający aż do kołnierzyka koszuli. Trzeba było oddać mu sprawiedliwość, że zachował się równie elegancko, jak wyglądał, jeśli nie liczyć szybkiego spojrzenia na jej brzuch i jeszcze szybszego na wpatrzone w nich dziewczęta w jadalni i w salonie.

– Masz płaszcz? Och, Boże, pomyślała, październik, a ja zostawiłam płaszcz na górze!

– Zostawiłam go na…

Marie zareagowała prawidłowo – zbiegła na dół niezgrabnym galopem, przynosząc płaszcz.

– Masz. – I bez śladu zakłopotania wyciągnęła rękę do Claya. – Cześć, jestem Marie. Nie zatrzymuj jej za długo, dobrze?

– Cześć. Jestem Clay i nie zatrzymam. – Uśmiechnął się po raz pierwszy, mocno potrząsając jej dłonią.

A niech to licho! – pomyślała Marie. – Można by go zjeść! I ten uśmiech. Popatrzcie tylko na ten uśmiech!

Catherine sięgnęła po płaszcz, ale Marie wręczyła go Clayowi. Jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca, wziął od niej okrycie i narzucił płaszcz na ramiona Catherine.

– Baw się dobrze – powiedziała Marie.

– Dobranoc – życzyła im wszystkim Catherine.

– Dobranoc – odparły jednogłośnie, niczym grupa przedszkolaków.

Catherine miała ochotę zapaść się pod ziemię, już sięgała do klamki, gdy ręka Claya wysunęła się zza niej. Miała do wyboru: albo pozwolić mu otworzyć przed sobą drzwi, albo na oczach dziewcząt sprzeciwić się jego galanterii. Catherine opuściła rękę i wyszła w chłodną październikową noc, która przyniosła słodką ulgę jej rozpalonej skórze. Oboje czuli spojrzenia wpatrujące się w nich z każdego frontowego okna domu.

Idąc za Catherine do samochodu, Clay czuł unoszący się za nią przyjemny zapach, słyszał stukot wysokich obcasów na chodniku, w świetle padającym z lampy na ganku dostrzegł jej wymyślnie ułożone włosy. I chociaż nie zamierzał tego zrobić, otworzył przed nią drzwi samochodu, nadal świadom wszystkich tych ciekawskich oczu, jednocześnie podziwiając długie nogi Catherine.

Z domu doleciał ich chór omdlewających westchnień, przyprawiających o zawrót głowy.

W samochodzie panowała tak pełna napięcia cisza, że kiedy Clay przekręcił kluczyk, nikły warkot silnika zabrzmiał przyjemnie. Catherine starała się odwracać od niego wzrok; jest coś w mężczyźnie i jego samochodzie, i w tym, co robi, kiedy do niego wsiada, rusza, dotyka deski rozdzielczej, zagłębia się w fotel, w sposobie, w jaki podnosi rękę sięgając do lusterka – zniewalające drobne czynności, dziwnie męskie, by móc obserwować je spokojnie. Catherine patrzyła więc prosto przed siebie.

– Dokąd chcesz jechać? W końcu spojrzała na niego.

– Słuchaj, przepraszam za to, co się tam działo. One są… one…

– Nic się nie stało. Dokąd chcesz pojechać?

– Stało się. Nie chcę, żebyś odniósł niewłaściwe wrażenie.

– Wydaje mi się, że okna nadal na nas patrzą. – W tonie jego głosu pobrzmiewało rozbawienie, kiedy czekał, pozornie spokojny, z rękami na kierownicy.

– Dokądkolwiek… wszystko mi jedno. Myślałam, że po prostu przejedziemy się, usiądziemy w samochodzie i porozmawiamy, jak poprzednim razem.

Samochód ruszył od krawężnika, a ona poczuła jego szybkie taksujące spojrzenie, i wiedziała, że ocenia w myślach jej fryzurę, makijaż, wysokie obcasy. Znowu miała ochotę umrzeć. Była pewna, że pomyślał sobie: Akurat, wszystko ci jedno!

– Pijesz? – zapytał, patrząc już na jezdnię. Rzuciła mu spojrzenie, przypominając sobie lato i to wino.