Выбрать главу

– Porozmawiajcie sobie. Ale prześpij się trochę, co?

– Obiecuję.

– Wobec tego do zobaczenia jutro wieczorem. – Skinęła głową. Zniżył głos i niezmiernie ją ucieszył, mówiąc:

– Wydaje mi się, że go polubiłem. – Jej jedyną odpowiedzią był ten sam szczery uśmiech, który już tak lubił. Po czym, już na zewnątrz samochodu, powiedział do Steve'a:

– Jutro będzie dość czasu, żebyś poznał moich rodziców.

– Posłuchaj, chłopie… – Steve wyciągnął rękę i uścisnął rękę Claya. – Wielkie dzięki… – Spojrzał na dom i znowu na Claya. Ton jego głosu uległ zmianie, kiedy dodał cicho: -…za nas oboje.

Między Steve'em a Clayem nawiązała się natychmiast nić sympatii, ta niewytłumaczalna więź zdarzająca się tak rzadko przy spotkaniu ludzi dotąd sobie obcych. Nie miało to nic wspólnego z Catherine ani z jej związkiem z jednym czy z drugim z nich. Nie miało to także nic wspólnego z wdzięcznością. Pojawiła się ot tak, po prostu. Jakieś fluidy przepływały pomiędzy ściskającymi się dłońmi mężczyzn i obaj zdawali się mówić: „Oto człowiek, z którym dobrze się czuję”.

Dziwne, pomyślał Clay, z całej rodziny Catherine to pierwsza osoba, do której czuję sympatię. Spodziewał się kogoś podobnego do ojca Catherine, kogoś szorstkiego, takiej młodszej wersji Herba Andersona. Zamiast tego zobaczył szczery uśmiech, inteligentne oczy i twarz bardzo podobną do twarzy Catherine, tylko cieplejszą. Pomyślał, że to może lata spędzone poza domem przywróciły Steve'owi Andersonowi zdolność do uśmiechania się do życia, czego Catherine nie potrafiła robić na zawołanie. W twarzy jej brata Clay ujrzał, jaka mogłaby być Catherine, gdyby przestała dźwigać to brzemię i ukrywać swe emocje pod maską. Clay od razu polubił Steve'a, bo chyba tylko on jeden potrafił wzruszyć Catherine, zmusić ją do odczuwania i do okazywania uczuć.

Kiedy nastała południowa przerwa i Ada Anderson odeszła od maszyny, w jej oczach, po raz pierwszy od lat, pojawiła się iskra życia. Oczy w siateczce zmarszczek ożyły oczekiwaniem. Jej zazwyczaj pozbawione życia szuranie zastąpił żwawy krok. Ada nawet pomalowała usta szminką.

– Ada?

Odwróciła się na dźwięk głosu swojej brygadzistki, niecierpliwa, bo już chciała znaleźć się za drzwiami.

– Trochę się spieszę, Gladys. Wiesz, mój syn przyjechał.

– Tak, wiem. Sprawdziłam twoją wydajność i w tym tygodniu była dobra. Cała brygada miała dobry tydzień. Może wzięłabyś sobie wolne na resztę popołudnia, co, Ada?

Ada przestała zajmować się kołnierzem płaszcza.

– Ależ, Gladys, mówisz poważnie?

– Oczywiście, że tak. Nie każdego dnia przyjeżdża syn lotnik.

Ada uśmiechnęła się, wsunęła pod pachę swą plastikową torebkę i zerkała niezdecydowanie to na drzwi, to na Gladys Merkins.

– To szalenie miło z twojej strony i jeśli kiedykolwiek będziesz miała kłopoty z normą, ja zostanę dodatkowo.

– Idź, Ada. Będziemy się martwić o normy kiedy indziej.

– Wielkie dzięki, Gladys. Gladys Merkins patrzyła za Adą, pospiesznie wychodzącą z szatni, i zastanawiała się, jak ta kobieta mogła dać się tak zdeptać, tak dokładnie i bezwzględnie, że nawet nie poprosi o dzień wolnego, żeby powitać syna, którego nie widziała od sześciu lat. Gdyby nie rozmawiano o tym w szwalni, Gladys nic by nie wiedziała. Widok tej żałosnej kobiety, po raz pierwszy uśmiechniętej, sprawił jej radość.

Ada omiotła wzrokiem ulicę, mocno otulając szyję kołnierzem płaszcza. Serce biło jej dziko. Wiatr podwiewał ubranie, szarpał przetykane siwizną włosy. Niepewnie rozejrzała się po brzydkiej ulicy. Zobaczyła jedynie zimne ceglane budynki fabryczne i posłyszała hałas ciężarówek. Na drucianej siatce płotu zatrzymały się niesione wiatrem kawałki papieru. W powietrzu unosił się jak zawsze zapach spalin. Ada poczuła się jak niepotrzebny śmieć.

Wtem z piskiem opon przejechał obok jakiś samochód i zatrzymał się przy krawężniku. Wypadł z niego młody człowiek, zapominając zatrzasnąć za sobą drzwi, machał rękami, uśmiechał się, biegł i wołał:

– Mamo! Mamo!…

I ludzki strzęp nagle ożył. Ada zaczęła biec z wyciągniętymi ramionami, z zalaną łzami twarzą. Gdy w końcu jej ramiona oplotły szyję syna, nie mogła uwierzyć, że to on, taki duży, taki szeroki w barach, taki rzeczywisty.

– Och, mamo… Jezu… mamo.

– Steve, Steve, puść mnie, chcę ci się przyjrzeć!

Pozwolił jej na to, ale wówczas i on lepiej się jej przyjrzał.

Wydawała się o wiele starsza, smutniejsza. Mógł ją jedynie znowu uściskać, z poczuciem winy, wiedział bowiem, że część tej starości, część tego smutku spowodował jego wyjazd. Płakała, poprzez łzy dostrzegał jednak znacznie głębszy smutek i miał nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się trochę go złagodzić, zanim znów ją opuści.

– Chodź, mamo, Cathy jest w samochodzie. Pojedziemy na lunch.

ROZDZIAŁ 16

Był to dzień ślubu Catherine, ostatni dzień, który miała spędzić z dziewczętami w Horizons. Pozwoliła więc im na męczące czułości, ale chwilami miała wrażenie, że się dusi.

Ich miny, te sarnie spojrzenia, zapiszą się w jej pamięci: pomyślała, że odtąd będą dla niej pokutą, zwłaszcza gdy już przestanie być panią Forrester. Legenda, jaką wniosła do Horizons, na zawsze pozostanie w murach tego domu, rywalizując jedynie z baśniami Hansa Christiana Andersena. Jednak jej zakończenie, którego żadna z dziewcząt jeszcze nie znała, będzie stanowić jej osobistą włosiennicę.

Dziewczęta bawiły się z nią w „ślub”, strojąc ją, jak stroiły lalki, kiedy były małymi dziewczynkami, nucąc marsza weselnego, jak to robiły dla swoich lalek, udając, że same są lalkami. Dla Catherine była to męczarnia. Zmuszała się do uśmiechu i do radości w głosie. Mimo to zdała sobie nagle sprawę, że pokochała, naprawdę pokochała te dziewczęta jak siostry.

Siedziała przed lustrem z zarumienioną twarzą, w aureoli miękkich jasnych loków, upiętych wysoko, podtrzymywanych przez cieplarniane gardenie i delikatne białe kwiatuszki, z których spływała na plecy cienka biała wstążka. Dziewczęta kupiły białą podwiązkę i ze śmiechem wkładały ją na jej udo, strojąc głupie miny. Catherine miała na sobie najseksowniejszą bieliznę, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej nosić. Matka kupiła ją okazyjnie w sklepie dla pracowników Mustingwear. Płytki biustonosz otulał od dołu piersi Catherine jedwabnymi płatkami lotosu, które zbiegały się na jej sutkach, nie całkiem je zakrywając. Śliczne jedwabne majteczki, obszyte delikatną koronką pozostawiały na biodrach kawałek odkrytej skóry. Koszulka była tak piękna, że mogłaby być suknią wieczorową. Zasłaniała głębokie wycięcie stanika i opadając niżej przylegała do ud i widocznego wysklepienia brzucha. Catherine położyła na nim ręce, spojrzała na podwiązkę i na otaczające ją twarze. Jej oczy napełniły się łzami. Odetchnęła głęboko, przetarła czubkiem palca powiekę, wiedząc, że wzrok dziewcząt przyciągnie błysk diamentu.

– Dajcie spokój, dziewczyny! – powiedziała, śmiejąc się niepewnie, bliska całkowitego załamania. – Nie bądźcie takie szczęśliwe ze względu na mnie. To powinna być któraś z was, nie j a! – Szeroko otworzyła oczy, żeby nie popłynęły z nich łzy.

– Nie waż się płakać, Catherine Anderson! – zganiła ją Marie. – Nie po to zadałyśmy sobie tyle trudu przy twoim makijażu. Jeśli zniszczysz go choćby jedną łzą, wyrzekniemy się ciebie.

– Och, nie, nie zrobicie tego. Nie możecie się mnie wyrzec, tak jak ja nie mogę wyrzec się was. Już nie.

Catherine zacisnęła mocno usta. Jednak jedna łza wydostała się spomiędzy rzęs i Catherine roześmiała się niepewnie, mrugając powiekami, i poprosiła o chusteczkę.